Najczęściej obecnie używane słowo na rynku finansowym to „niepewność”. Inwestorzy poturbowani przez ostatnie tygodnie, a przez ostatni tydzień w szczególności, nie mają zbyt wielu pomysłów, w jaki sposób można teraz zarabiać. I choć często ostatnio pojawiają się porównania z kryzysem finansowym z 2008 roku, to stawianie znaku równości między tym, co się dzieje obecnie, a tamtą sytuacją jest nieporozumieniem.

To nie jest początek recesji, ale nie widać też znaków na lepszą przyszłość. W przypadku kryzysu 2008 roku mieliśmy do czynienia z korektą nadmiernych wzrostów, co w niektórych sektorach, szczególnie w budownictwie, objawiło się powstaniem baniek spekulacyjnych. Co gorsza, na bazie cen nieruchomości tworzono skomplikowane instrumenty finansowe, które rozprzestrzeniono w skali globalnej i dotychczas niespotykanej. Wzrost cen aktywów był w znacznej mierze podsycany zbyt niskimi stopami procentowymi, które napędzały boom na rynku nieruchomości i sprzyjały bardziej ryzykownym inwestycjom finansowym.

Dziś mamy do czynienia z inną sytuacją. Dane makroekonomiczne napływające z głównych gospodarek rozwiniętych wskazują na to, że ścieżka wzrostu gospodarczego jest i będzie w najbliższych kwartałach niższa, niż się wcześniej spodziewano. Szczególnie było to widoczne niespełna dwa tygodnie temu, kiedy nastąpiła głęboka korekta danych z USA dotyczących głębokości recesji w roku 2009 i obecnego tempa wzrostu. Nowe, gorsze od wcześniejszych szacunków, dane w sposób naturalny wymuszają korektę na rynku akcji oraz surowców i dostosowanie wycen do nowych, nieco gorszych prognoz. Nie jest to jednak korekta recesyjna. Faktem jest, że do problemów z dynamiką wzrostu dochodzi kwestia zadłużenia. O ile po upadku Lehman Brothers problem wysokości zadłużenia nie był tematem, bo i zadłużenie było niższe, tak teraz wysokość długu w połączeniu ze słabymi perspektywami wzrostu stają się problemem numer jeden.
Po upadku Lehman Brothers zaordynowano wręcz pompowanie pieniędzy publicznych w gospodarkę, by pobudzić wzrost gospodarczy. Mało kto wtedy wskazywał na ryzyko nadmiernego zadłużenia. Przez dobrych kilka kwartałów dominowała doktryna: im więcej stymulowania fiskalnego, tym lepiej (Polska jest jednym z niewielu chlubnych przykładów, gdzie udało się nie ulec tej presji). Rynki finansowe lubią pobudzanie fiskalne i kolejne odsłony poluzowywania monetarnego. Oceniają one bowiem świat w krótkiej perspektywie, często kwartalnej, najwyżej rocznej. Jeśli ktoś pompuje w gospodarkę pieniądze, to będzie się ona przez jakiś czas kręciła. Dziś wiadomo, że kilka krajów z tym przesadziło, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi.
Wciąż uważam obniżkę ratingu USA za nieporozumienie. Szukając jednak dobrych stron, można stwierdzić, że zaletą tego ruchu był mocny sygnał dla rynków finansowych, że to koniec z dalszym wzrostem długów w krajach rozwiniętych. Jeśli USA straciły najwyższy rating, to każdy może stracić. Stąd obawy o utratę AAA przez Francję. A brak szans na dodatkowe stymulowanie gospodarki, ba, potrzebę cięć deficytów, to dla rynków znak, że w krótkim okresie wzrost może być jeszcze niższy! I nie będzie jak go pobudzić. Powtórzę raz jeszcze: rynki patrzą krótkoterminowo.
Według weekendowego „Financial Times” na rynki pieniężne w ostatnim tygodniu „przeparkowano” prawie 50 mld USD. Tego typu ruch wskazuje, że inwestorzy wolą utrzymywać środki na niskooprocentowanych lokatach, niż realizować strategię, której powodzenie na rozchwianym rynku trudno oszacować. Niepewność tę zwiększył jeszcze ostatnio bank centralny Szwajcarii, wprowadzając wśród inwestorów niepokój wokół swej, postrzeganej jeszcze niedawno na równi ze złotem, waluty. W takich niepewnych czasach najlepszą inwestycją są lokaty, kruszce szlachetne i inwestycje w tych krajach, gdzie jest silny stabilny wzrost przy niskim poziomie zadłużenia. A czeka nas prawdopodobnie kilka dobrych miesięcy niepewności, bo jeśli nie jest to recesja, to czy może grozi nam stagnacja?