Stan państwowej kasy w ciągu pierwszej połowy roku niespodziewanie się poprawił. To dobrze. Niepokoi, że przed wyborami politycy koalicji mogą ulec pokusie poluzowania finansowego kagańca
Wygląda na to, że jeśli w światowej gospodarce nie dojdzie do tzw. drugiego dna kryzysu, minister Jacek Rostowski z nawiązką spełni swe obietnice zbicia deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. w 2012 roku. W wywiadzie dla „DGP” niedawno przekonywał, że nie zdziwi się, gdy będzie to nawet 2,5 proc. A więc znajdziemy się poniżej kryteriów z Maastricht.
Ministerstwo Finansów założyło, że do czerwca deficyt budżetowy wyniesie 32,1 mld zł. Tymczasem według najnowszych danych było 20,4 mld. Zamiast 80 proc. połowa przewidywanej na cały rok kwoty. Połowa to tak dobrze? Tak, bo na początku każdego roku deficyt jest wysoki ze względu na to, że urzędy skarbowe zwracają nadpłacone pieniądze.
Optymizmem napawa wzrost dochodów budżetu. Sięgnęły już 134,5 mld zł, choć według planu powinno być teraz 126,8 mld zł. Widać, że gospodarka się rozkręca. Zwłaszcza cieszą wyższe wpływy z CIT, które negatywnie zaskakiwały w poprzednich dwóch latach, gdy firmy odczuwały skutki kryzysu i rozliczały też straty. W pierwszej połowie ubiegłego roku budżet pozyskał z CIT 8,8 mld zł, czyli 33,6 proc. kwoty zaplanowanej na cały rok, teraz jest to 11,3 mld zł (45,5 proc.). Mocne odbicie stało się faktem.
Z VAT i akcyzy budżet zainkasował już 88,5 mld zł, choć przed rokiem było to tylko 79,8 mld zł. Oczywiście tu część zasługi przypisać trzeba podwyżce stawki VAT z 22 do 23 proc.
Oprócz ożywienia gospodarczego (wzrost PKB przekracza już 4 proc.) na dobre wyniki budżetu wpłynęła wysoka inflacja. Ludzie narzekają, ale płacą więcej za coraz droższe produkty, a od nich odprowadza się wyższy podatek. Ceny rosną, to rośnie presja na podwyżki płac, a wyższe płace to i podatki dochodowe. Oczywiście minister Rostowski cieszy się pewnie z takiego obrotu sprawy, natomiast konsumenci niespecjalnie – wyższa inflacja jest niczym innym tylko dodatkowym podatkiem.
Kasę państwa zasilił już wyższy, niż założono zysk NBP. Zamiast zapisanych w ustawie budżetowej 1,7 mld zł wpłynęło aż 6,2 mld zł. To dlatego deficyt w czerwcu był o 3 mld zł niższy niż w maju.
Na plus Rostowskiemu trzeba też zapisać, że trzyma w ryzach wydatki. Są one niższe od planu o 4 mld zł. Ponieważ sytuacja jest lepsza, resort odwołał nawet czerwcowy przetarg na obligacje, a więc przynajmniej przez chwilę się nie zadłużamy. Chwilo, trwaj wiecznie.
Wszystko to powoduje, że w Ministerstwie Finansów już wspominają o zamknięciu roku z 30 mld zł deficytu zamiast zaplanowanych 40,2 mld. Może być jeszcze lepiej, jeśli co najmniej utrzyma się, a jest to bardzo prawdopodobne, obecne tempo wzrostu gospodarczego.
Rząd dostanie też więcej pieniędzy z dywidend od państwowych spółek. W budżecie zapisano 3,6 mld zł, a wpływy będą prawie dwa razy wyższe. Również plan prywatyzacji zostanie łatwo przekroczony mimo obecnych zawirowań na rynkach finansowych.
Niestety, zbliżają się wybory i może wzrosnąć presja na Rostowskiego, by – skoro ma już taką dużą poduszkę bezpieczeństwa – na chwilę zdjął nogę z hamulca. Co zmieni kilka miliardów więcej, skoro i tak jesteśmy lepsi od planu? Odblokowanie wydatków na drogi w kilku regionach, jak np. S5 między Poznaniem a Bydgoszczą, mogłoby dać decydujące punkty lokalnym działaczom koalicji rządowej.
Na szczęście przykład Włoch, które wydawały się dość bezpieczne, a ostatnio zostały brutalnie skarcone przez rynki finansowe, może działać orzeźwiająco na zbyt rozgrzane głowy polityków.