Przez lata twierdziliśmy, że szansą na rozwój Polski są fundusze unijne. Faktycznie dzięki nim gospodarka szybciej się rozwija, funduszom unijnym w tym i przyszłym roku będziemy zawdzięczali co najmniej jeden procent wzrostu. Tyle że budowy stadionów, dróg czy mostów skończą się niedługo, i to przyspieszenie wzrostu okaże się tymczasowe. Długofalowe efekty inwestycji unijnych na razie są niestety negatywne. Na przykład pomimo miliardów euro wydanych na wspieranie innowacyjności, ta obniżyła się w ubiegłych latach, o czym informuje GUS.
W minionych miesiącach w dyskusji o szansach rozwoju Polski zaczyna dominować gaz łupkowy. Już widzimy te miliardy euro z eksportu gazu lub ograniczenia jego importu. Ja mam nadzieję, że z gazu łupkowego nic nie wyjdzie. Przykład ze środkami unijnymi pokazuje bowiem, że przychody z gazu prawdopodobnie wydalibyśmy w ciągu dekady, co doprowadziłoby do wzrostu płac i całkowitej utraty konkurencyjności naszej gospodarki. To się nazywa „choroba holenderska”, bo podobne zjawiska wystąpiły w Holandii po rozpoczęciu eksploatacji olbrzymich złóż gazu. Co prawda są dobre przykłady, jak Norwegia, gdzie przychody z eksportu ropy są lokowane w specjalnym funduszu przyszłych pokoleń. Ale dla polskich polityków liczy się tu i teraz, więc można założyć, że kolejne rządy wydawałyby zyski z eksploatacji gazu na bieżące potrzeby.
Dlatego szansą dla Polski nie są ani fundusze unijne, ani łupki, tylko BIZUKA. To słowo powstałe ze słów BIZnes i naUKA. Oznacza takie połączenie biznesu i nauki, z którego powstają nowe, innowacyjne firmy odnoszące sukcesy komercyjne, najlepiej w skali globalnej. Słowo BIZUKA zostało stworzone na potrzeby Raportu o innowacyjności polskiej gospodarki przygotowanego na zlecenie Telekomunikacji Polskiej i Krajowej Izby Gospodarczej. Dziś raport będzie prezentowany na Kongresie Innowacyjnej Gospodarki w Centrum Kopernika w Warszawie.
Współpraca uczelni z biznesem w Polsce kuleje. Są oczywiście pozytywne przykłady, ale w swojej masie polska nauka produkuje osiągnięcia wyłącznie na własne potrzeby. Na potrzeby gospodarki i biznesu jest zamknięta. W Polsce system wpierania nauki ma przede wszystkim charakter pomocy socjalnej – jedni naukowcy dają granty innym w taki sposób, żeby zapewnić kolegom dochody na przyzwoitym poziomie. Za pieniądze unijne wznosimy liczne budynki na uczelniach publicznych, tylko kto tam się będzie uczył w czasach nadciągającego niżu demograficznego? Za pieniądze krajowe i unijne tworzymy mnóstwo nowych małych laboratoriów, bo każdy chce mieć swoje. Tyle że takie małe laboratorium nie może się równać z laboratoriami w krajach rozwiniętych. Lepiej stworzyć jedno, nowoczesne, potężne i wynajmować zespołom badawczym.
Biznes nie chce rozmawiać z uczelniami, bo uważa, że nie ma o czym. W biznesie są projekty, kamienie milowe, cele biznesowe. Na uczelni czas płynie inaczej, można projekt zrobić teraz albo za pół roku. Ewaluacja efektów jest iluzoryczna i nie jest oparta na celach biznesowych. Na konferencje związane z zarządzaniem w firmach organizowane przez uczelnie przychodzą głównie... koledzy z innych uczelni, bo biznes traktuje to jako stratę czasu.
Mógłbym opisać jeszcze wiele przykładów pokazujących, dlaczego najważniejszy czynnik rozwoju Polski w przyszłości jest w tak marnej kondycji. Na szczęście istnieje prosty sposób na szybką poprawę. Nowo powołany Komitet Ewaluacyjny Jednostek Naukowych niedługo przedstawi nowe kryteria oceny. Może przyjąć dwie strategie – zostawić stary system albo radykalnie zmienić sposób oceny jakości uczelni, promując rozwój BIZUKI. Proponuję jeden prosty wskaźnik z dużą wagą udziału przychodów z badań i prac na rzecz biznesu w przychodach uczelni ogółem. Najwyższą ocenę dostaną te jednostki, które są liderami w tym obszarze. Bo na samej UCE daleko nie zajedziemy.