Zdawałoby się, że Komisja Nadzoru Finansowego nie ma innego celu, niż uprzykrzyć życie tym wszystkim, którzy marzą o własnym lokum. Kolejne obostrzenia zaczynają odcinać możliwość zaciągnięcia kredytu w obcych walutach – znacznie bardziej atrakcyjnie oprocentowanego od tych w złotych.
W dodatku kredyty we frankach czy euro już są dosyć ciężko dostępne. Po co więc ciągle zmieniać rekomendacje i zaostrzać, zaostrzać, zaostrzać... Gdzie tu sens?
Sens jest, choć może on wyglądać abstrakcyjnie, w sytuacji gdy na rynkach finansowych jest spokojnie, a kursy obcych walut utrzymują się na stabilnych poziomach. Jednak zawsze pozostaje coś takiego jak ryzyko kursowe. Dzisiaj koszty kredytu walutowego są atrakcyjne, jutro może tak nie być. Wiedzą coś o tym ci, którzy zaciągali kredyty we frankach szwajcarskich mniej więcej trzy lata temu. Trudności ze spłatą pożyczek są oczywiście ciosem dla kredytobiorców, ale też mało komfortową sytuacją dla banków. Niektóre z nich, na szczęście nie w Polsce, wywróciły się pod ciężarem złych kredytów. W dodatku podczas kryzysu – i to już był polski problem – pojawił się kłopot z obsługą kredytów walutowych przez instytucje finansowe. Po prostu nie miały skąd wziąć szwajcarskiej waluty. KNF boi się jeszcze jednego – bańki nieruchomościowej wspomaganej przez łatwo dostępne, tanie kredyty. Niemożliwe. W Irlandii i Hiszpanii też tak kiedyś myśleli.
Sporo tego. I dlatego w sprawie kredytów lepiej dmuchać na zimne, niż uczyć się na własnych błędach.