Kolos energetyczny premiera Tuska to zwrot w stronę nowego systemu politycznego – państwowego kapitalizmu
Droga, którą Donald Tusk przeszedł od rycerza wolnego rynku do mecenasa wielkiej własności państwowej, może szokować psychologów, ale nie studentów ekonomii politycznej. Przez ostatnie 20 lat świat przewędrował krętą drogę od monopoli i socjalistycznego zniewolenia gospodarczego do renesansu wolności rynkowych i z powrotem do nacjonalizacji i państwowego interwencjonizmu. Czy, jak woli Ian Bremmer, autor głośnej ostatnio w Ameryce książki „Koniec wolnego rynku”, do narodzin nowego systemu politycznego – państwowego kapitalizmu. Systemu wzmacniającego państwowe instytucje, ale korodującego wolny rynek. Bremmer najgorzej wróży właśnie młodym demokracjom, wznoszącym się rynkom, które zanim jeszcze okrzepły, już wracają na drogę nacjonalizacji i interwencjonizmu państwowego. Donald Tusk nie ma pewnie wiele czasu na czytanie książek, ale jego energetyczny kolos to wspaniała egzemplifikacja tezy Bremmera.
Rozmaite modele zniewolenia gospodarczego były z nami od zawsze – radziecki, chiński, koreański, południowoafrykański czy brazylijski model, kolejno bankrutowały w latach 1980 – 1989. Lata 1990 – 2008 to eksplozja wolności gospodarczych na całym świecie. Stopniowe znoszenie barier w handlu, swobodny przepływ kapitału. To lata demokratyzacji Europy Środkowej, upadku dyktatur w Ameryce Południowej, liberalizacja i eksplozja rynków w Chinach, Indonezji, Indiach, Brazylii, Turcji. Obroty w handlu międzynarodowym wzrosły w tym okresie sześciokrotnie. Dziesięciokrotnie wzrósł dochód Polaków, co jest niczym w porównaniu z tempem bogacenia się Chińczyków czy Hindusów.
Niewydolne systemy socjalistycznego zarządzania zastępowały coraz to dojrzalsze modele rynkowe przekładające się na styl i jakość życia. Spłaszczanie struktur, równa płaca za równą pracę, antydyskryminacyjne ścieżki awansu, motywacja przez udział w zyskach, akcje pracownicze – to wszystko wynalazki rozpowszechnione w ostatnich 20 latach, podnoszące standardy życia na całym świcie.
Ale kapitalizm to też brutalna konkurencja i „konstruktywna destrukcja”. Z tyłu zostają ci wszyscy, którzy nie nadążają za przemianami. To trudny okres dla administracji państwowych i polityków, których pozycja, w miarę jak kontrolę nad światem przejmowały międzynarodowe korporacje, słabła. Ale kryzys, nagonka na bezduszny kapitalizm czy nieodpowiedzialnych bankierów otwiera nowe możliwości przed politykami i zwolennikami etatystycznego porządku świata.

Zamiast prywatyzacji – regulacje

W zawrotnym tempie przemian rynkowych, zachłyśnięci nowymi możliwościami, apartamentowcami, podróżami, coraz lepszymi samochodami i osobistą wolnością nie zauważaliśmy, jak powierzchowne często były te zmiany. Narodowe molochy i całe branże gospodarki przetrwały największe fale prywatyzacji. W Polsce nieruchliwe konglomeraty, jak KGHM, PGE, kopalnie czy stocznie długo nie poddawały się rynkowi. Politycy, zamiast uczyć się ochrony wolnego rynku, uczyli się poruszać po korporacyjnych gabinetach, mówić językiem pieniądza, często tylko po to, żeby na skróty dobrać się do tortu. Blokując prywatyzację, zarzucając nas coraz to nowymi regulacjami, stopniowo krępowali wolności gospodarcze. Uzależniali firmy od państwowego aparatu.
Molochy jak PGNiG, zamiast się prywatyzować, obrastały dziesiątkami spółek zakładanych przez kolejnych prezesów, ich doradców, ekspertów i polityczną klientelę, która przywiązywała się do państwowej kasy wieloletnimi kontraktami. Po nich przychodzili nowi prezesi z nowymi kontraktami na usługi marketingowe i dostawy spinaczy, z których każdy obwarowany był wysokimi karami za zerwanie umowy.



Państwo rządzi i dzieli

To prawda, że nasze życie zmieniło się nie do poznania, ale krajobraz gospodarczy wciąż zmieniał się zbyt wolno. W dalszym ciągu największe firmy w Polsce to państwowe instytucje. Czy nazwiemy je spółkami Skarbu Państwa, czy tylko z udziałem państwa, dalej podlegają upolitycznionemu procesowi rekrutacji i partyjnej kontroli wydatków. Podobnie wyglądały przemiany rynkowe w większości krajów dawnego bloku socjalistycznego. Te same mechanizmy obserwowaliśmy we wszystkich państwach wznoszących się rynków. Od Indii po Brazylię.
Większość z nas na pytanie o największe firmy paliwowe w świecie wskaże na Shell, Exxon, BP. W rzeczywistości 14 największych firm to dziś rządowe molochy. To Saudi Aramco, National Iranian Oil, Petróleos de Venezuela, Gazprom. 75 proc. zasobów naturalnych ropy i gazu pozostaje w rękach państw. Podobnie w przypadku złóż niklu, rudy żelaza. Co ciekawsze, nowa gospodarka i jej nowe imperia elektroniczne czy samochodowe też wpadają do rubryki: prywatne, ale zależne od państwa. W tej grupie znalazł się potężny indyjski koncern Tata, tak działa cały konglomerat meksykańskiego miliardera Carlosa Slima. Koreański Samsung związany jest pępowiną z rządem w Seulu, ale też włoski Fiat, francuski Renault. Polskie koncerny, jak Orlen czy PZU, choć prywatyzowane, wciąż pozostają pod olbrzymim wpływem polityków. Ostatnio minister skarbu Aleksander Grad na pytanie o prywatyzację państwowego pieszczocha Lotosu bez zastanowienia oświadczył: Orlen nie może tego kupić. Firma z zaledwie 20 proc. państwowego kapitału musi dalej wsłuchiwać się w szum ministerialnych gabinetów.
Rządy są już nie tylko właścicielami największych firm energetycznych, ale też tworzą największe na świecie fundusze inwestycyjne. Mogą wpływać na finanse firm, których akcje posiadają, ale też w miarę politycznych potrzeb manipulować największymi rynkami, giełdami i naszymi prywatnymi oszczędnościami na funduszach emerytalnych. Fundusze inwestycyjne rządu Kuwejtu czy Chin decydują o cenach surowców na świecie.
Państwowy kapitalizm nie jest od budowania wolnego rynku i ochrony zdrowej konkurencji. Nikt tu nie liczy na duszenie cen i podnoszenie jakości produktu czy obsługi klienta. Przeciwnie. Premier Tusk funduje kolosa energetycznego sobie, a nie nam. To jeszcze jeden instrument do uprawiania polityki. Zarówno krajowej – przez regulowanie cen i zatrudnienia – jak i zagranicznej w przepychankach z Merkel czy Putinem. Bałamutne tłumaczenie, że fuzja pozwoli wygenerować fundusze na budowę elektrowni atomowych, jest jak wyjaśnianie, że przelewając wodę w basenie z głębszej części do brodzika, podnosimy poziom. Pieniędzy nie przybędzie. Będą same koszty. A 7,5 mld z PGE pomoże co najwyżej załatać dziurę w budżecie. Za każdą decyzją stanie sznur ministrów, dyrektorów i ich sekretarek. Każde z własnym ogonem klientów torujących sobie drogę do decyzji układami i kopertami. Donald Tusk nie chce szerzyć korupcji. Jak wielu innych przywódców głęboko wierzy, że tak trzeba dziś uprawiać politykę na świecie. Państwowy kapitalizm globalizuje się. Rzecz tylko w tym, że w krajach takich jak Polska, które nigdy do końca nie otrząsnęły się z nadmiaru regulacji, gonitwy przepisów, okienek i formularzy, system może być szczególnie dotkliwy. To nie Ameryka.

Molochy w cieniu socjalizmu

Tak, Waszyngton przejął udziały w fabryce samochodów, ale też potrafił narzucić GM menedżera z prawdziwego zdarzenia. Przeprowadził rzeczywistą restrukturyzację, zwolnił znaczną część załogi, odebrał przywileje związkowcom, a jak już skończył, to po roku wystawia koncern z powrotem na sprzedaż.
Na polskich państwowych koncernach kładzie się cieniem dawny model socjalistycznej gospodarki. Brać jak najwięcej, oddawać jak najmniej i jak najdłużej. Powrót do idei państwowego gospodarowanie może być dla Polski szczególnie bolesny. To powrót do państwowej etyki pracy i ładu korporacyjnego, który do dziś jest zmorą wielu odkupionych od państwa instytucji. Koszty społeczne i gospodarcze będą niewspółmiernie większe od politycznych korzyści.