Ogromne pieniądze, jakie płyną z Brukseli i budżetu krajowego na polską wieś, nie doprowadziły do modernizacji rolnictwa. Nadal aż 18 proc. unijnych rolników mieszka w Polsce. Należy do nich aż 9 proc. wspólnotowych gruntów rolnych, jednak udział polskiego rolnictwa w produkcji UE wynosi zaledwie 5,7 proc. Nie można nawet powiedzieć, że stoimy w miejscu. Statystyka pokazuje, że wieś się cofa.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat (według Agra Europe 2010) w nowo przyjętych krajach UE ubyło aż 31 proc. rolników. U nas – zaledwie 11 proc. To nawet mniej niż w starej UE, gdzie z rolnictwa odeszło prawie 17 proc. zatrudnionych. Nie są potrzebni, bo na wsi szybko rośnie wydajność. Polscy rolnicy stają się coraz mniej konkurencyjni. Tylko po co mają się starać, skoro w tym samym czasie dochody farmerów starej UE spadły o prawie 10 proc., a w Polsce wzrosły o ponad 107 proc.? Choć mamy sporo ziemi i niezłe warunki klimatyczne, zamiast żywić Europę, stajemy się jej skansenem.
Kraje, które najbardziej obawiały się naszej konkurencji na rynku rolnym, czyli Francja, Hiszpania czy Włochy, zacierają ręce, że ich obawy okazały się bezzasadne. Ogromne pieniądze, jakie otrzymują Polacy, nie czynią naszego rolnictwa konkurencyjnym. To wina chłopskich koalicjantów, którym kolejne rządy oddają politykę rolną, nie oceniając opłakanych rezultatów. Cieszą się, że więcej eksportujemy płodów rolnych, niż ich sprowadzamy, choć rezultat mógłby być o wiele lepszy. Ten wynik to bowiem zasługa gospodarstw towarowych, a tych w naszym rolnictwie jest zaledwie jedna trzecia.
Dla partii chłopskich krótkotrwałe zadowolenie wiejskich wyborców jest ważniejsze niż przyszłość polskiego rolnictwa. Dlatego PSL tak zależy, żeby rolnicy korzystali z wszelkich form unijnego wsparcia, bez żadnych warunków. I tak się dzieje od chwili akcesji.
Tymczasem warunki są konieczne. Chodzi o to, żeby rolnik dostawał pieniądze, jeśli dzięki temu jego gospodarstwo stanie się bardziej konkurencyjne. Albo przemieni się z takiego, w którym sadzi się i sieje na własne potrzeby, w towarowe. Mając takie pieniądze, powinniśmy uczynić wszystko, by pomóc właścicielom karłowatych poletek uzyskać samodzielność finansową poza rolnictwem, pomóc im samodzielnie stanąć na nogach. Zmarnowaliśmy tę szansę, a wiele wskazuje na to, że ona może się nie powtórzyć.



Kryzys spowodował, że bogate kraje starej Unii, które finansują wspólną politykę rolną, po roku 2013 mogą nie zechcieć już tyle na nią łożyć. Odżywa stara dyskusja o konieczności zmian. Niebezpieczeństwo, że unijne środki na WPR będą malały, jest jednak ogromne. Nacisk na renacjonalizację polityki rolnej, czyli jej finansowanie w ramach budżetów poszczególnych krajów członkowskich, rośnie. Budżet Polski, i tak obciążony nadmiernym deficytem, nie byłby w stanie pomagać rolnikom w takim stopniu, do jakiego już przywykli. Zwłaszcza że jest to pomoc nieefektywna. Z kolei radykalne zwężenie płynącego na wieś strumienia pieniędzy pogrążyłoby w nędzy najmniejsze gospodarstwa. One już się do tych pieniędzy przyzwyczaiły, ale zarabiać nadal nie potrafią. To zdumiewające, że w Polsce się na ten temat nie dyskutuje.
Polacy tkwią w przekonaniu, że rolnicy nas żywią. Jednak badania mówią, że gdyby w Polsce rolnictwa nie było wcale, to pieniędzy, którymi subsydiuje się rolników, starczyłoby na import płodów rolnych i jeszcze by trochę zostało. Konieczność modernizowania polskiego rolnictwa staje się paląca. My jednak wolimy zastanawiać się, czy PSL wczołga się do Sejmu.