Trudno oprzeć się wrażeniu, że w Polsce przeczytano jedynie fragmenty komunikatów o tym, co rzeczywiście uzgodnili Amerykanie i Niemcy, a może wręcz tylko nagłówki – mówiące o tym, że „Waszyngton zgadza się na dokończenie NS2”.

Witold Sokała, publicysta
Owszem, administracja Joego Bidena podtrzymała decyzję o rezygnacji z sankcji wobec firm budujących kontrowersyjny rurociąg. Ale inwestycja jest już i tak zrealizowana w niemal 98 proc., natomiast jej realne oddanie do użytku nadal zależy od wielu czynników, tak natury politycznej, jak i technicznej, prawnej czy ekonomicznej, do których porozumienie wcale się nie odnosi. Stanowi więc nie tyle ukłon w stronę Rosji, ile plaster na poranione, po latach trumpowskich gier i gierek, relacje amerykańsko-niemieckie. Przede wszystkim pozwalając politykom obu stron na okazanie dobrej woli, ale też ułatwiając im kooperację w innych, co najmniej równie istotnych sprawach.
A zarówno Niemcy, jak i Amerykanie mają ich na głowie sporo – i są sobie wzajemnie potrzebni tak w rozgrywce z asertywnym imperium chińskim, jak i w sprawach klimatycznych, w polityce wobec Iranu oraz Afganistanu, w globalnych negocjacjach na temat opodatkowania korporacji czy w kwestii zwalczania skutków pandemii.
Kij na Moskwę
Oceniając to porozumienie, warto sięgnąć pamięcią wstecz – do wizyty Angeli Merkel w Waszyngtonie w połowie lipca. Kończąca ostatnią kadencję w roli szefa egzekutywy polityk była wyjątkowo fetowana przez gospodarzy, ale i tak w komunikatach oraz komentarzach było widać, że stosunek do NS2 pozostaje kością niezgody we wzajemnych stosunkach, bodaj najistotniejszą, obok różnic w podejściu do relacji handlowych i politycznych z Chinami. Prezydent USA mówił, że rezygnacja z sankcji nie jest bynajmniej ostateczna, zaś opieranie niemieckiej polityki energetycznej na imporcie gazu z Rosji uważa za niebezpieczne dla Europy i ocenia krytycznie.
Pośrednio odniósł się w ten sposób do ostrego sporu, cały czas toczącego się w tej sprawie w amerykańskim Kongresie. Twarzą sprzeciwu wobec wycofania się z sankcji jest demokratyczna senator z New Hampshire Jeanne Shaheen, która nie tak dawno doprowadziła do jednogłośnego oprotestowania tego kroku w komisji spraw zagranicznych izby wyższej. Z kolei Merkel przypominała, że rozdziela sprawy gazociągu, jej zdaniem po prostu korzystnego dla niemieckiej gospodarki, od bezpieczeństwa krajów Europy Środkowo-Wschodniej w obliczu agresywnej polityki Rosji, które może i powinno być chronione wspólnie przez Niemcy i USA, lecz innymi sposobami niż sankcje wobec NS2. W domyśle: nie metodami uderzającymi w interesy niemieckie.
Czy amerykańsko-niemieckie porozumienie w sprawie Nord Stream 2, które wywołało w Polsce falę niemal histerycznych komentarzy, faktycznie stanowi dowód kapitulacji zachodu przed Rosją? Oczywiście nie. Ale okoliczności jego zawarcia stanowią cenną lekcję realpolitik
I dokładnie te stanowiska odzwierciedla ogłoszone porozumienie. Faktycznie kładzie ono nacisk na powstrzymywanie Rosji, czego liczni nasi komentatorzy nie chcieli lub nie umieli zauważyć. Waszyngton oraz Berlin zobowiązały się w nim m.in. do współdziałania w zwalczaniu rosyjskich prób użycia dostaw energii jako broni przeciw Ukrainie oraz innym krajom Europy Środkowo-Wschodniej. We wspólnym oświadczeniu stwierdzono też, że obie stolice są „zjednoczone w swojej determinacji, by pociągnąć Rosję do odpowiedzialności za jej agresję i za szkodliwe działania poprzez nakładanie sankcji i użycie innych narzędzi”.
Niemcy mają „w razie czego” (na wypadek rosyjskich działań przeciw krajom regionu) zarówno podjąć samodzielne kroki, jak i spowodować wdrożenie analogicznych przez struktury unijne. Nie sprecyzowano przy tym, jakie dokładnie postępowanie Kremla ma stanowić sygnał do uruchomienia tego mechanizmu – tłumacząc to obawą, że ułatwiłoby to Rosjanom poruszanie się poniżej założonej granicy. Strony zobowiązały się także, że „wykorzystają wszystkie dostępne dźwignie”, aby doprowadzić – mimo ewentualnego uruchomienia NS2 – do przedłużenia o 10 lat rosyjsko-ukraińskiej umowy o tranzycie gazu, stanowiącej źródło dużych dochodów dla budżetu Ukrainy, a wygasającej w 2024 r. Berlin ma ponadto wpłacić co najmniej 175 mln dol. na nowy „Zielony Fundusz dla Ukrainy” o wartości 1 mld dol., mający na celu poprawę niezależności energetycznej tego kraju.
Mało i mgliście? Owszem, ale fundament do konkretniejszych działań istnieje – a czy zostanie wykorzystany, to przecież (jak zwykle) kwestia bieżącej taktyki. I gdyby sformułowania były mocniejsze, a deklarowane kwoty wyższe – proszę się nie łudzić, i tak praktyczne działania zależałyby od tego, w jakim stopniu Rosja akurat będzie potrzebna Niemcom i Amerykanom jako pomocnik lub przynajmniej podmiot neutralny w innych rozgrywkach.
Co ciekawe, wedle niektórych doniesień pakt zawiera też dodatkowe, niejawne zobowiązania niemieckie – m.in. do zakupu określonych ilości amerykańskiego gazu skroplonego (podobne deklaracje w imieniu UE składał jeszcze Donaldowi Trumpowi, niemal dokładnie trzy lata temu, poprzedni szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker). A warto zauważyć, że jeśli by do tego ostatecznie doszło – zwiększone amerykańskie dostawy osłabiałyby zależność Niemiec (i innych krajów UE) od niepewnego politycznie partnera rosyjskiego, ułatwiając tym samym bezproblemowe przeczekanie prób szantażu energetycznego ze strony Moskwy.
I trudno się dziwić, że wbrew wielu komentarzom o „wielkim sukcesie Kremla” sami Rosjanie przyjęli porozumienie zdecydowanie wrogo – i dali temu wyraz w serii formułowanych na gorąco oświadczeń. Zapewne częściowo z powodu tonu dokumentu i towarzyszących mu wypowiedzi polityków zachodnich (informują światową opinię publiczną, że Rosja prowadzi działania wrogie i ma skłonność do traktowania energii jako narzędzia nacisku na partnerów handlowych), lecz także dlatego, że zacieśnianie kooperacji niemiecko-amerykańskiej, z którym w sposób oczywisty mamy do czynienia, z natury rzeczy osłabia szanse na budowę wymarzonej na Kremlu antyamerykańskiej koalicji rosyjsko-niemieckiej. I nie zmienią tego ani propagandowe zagrywki podjęte przez Rosjan z pewnym opóźnieniem, polegające na tłumaczeniu, że czarne jest jednak białe, a za wszystkim od początku do końca stoją ich wpływy, ani też kunktatorskie zachowania niemieckiej kanclerz, która uznała za stosowne telefonicznie uprzedzić Władimira Putina o porozumieniu i niemalże przeprosić za jego treść.
Marchewka dla Berlina
Joe Biden i Angela Merkel, akceptując treść porozumienia, niewiele zmienili w realnej sytuacji strategicznej. Patrząc z perspektywy amerykańskiej: sankcje wobec NS2 hipotetycznie nadal są możliwe na finiszu budowy (jeśli na administracji wymusi je Kongres), acz i tak ewentualne uruchomienie projektu nie będzie tragedią. Bo nigdy nie było; w przeciwnym razie zablokowałby je skutecznie już Trump, zamiast w gruncie rzeczy dość biernie przyglądać się postępom robót.
Owszem, administracja republikańska stosowała grę sankcjami jako narzędzie nacisku na Niemcy i sposób podważania ich pozycji w Europie. Nigdy natomiast nie traktowała embarga jako narzędzia wymierzonego w Rosję. Po zwycięstwie demokratów zmieniło się to, że to Niemcy zostały uznane za najważniejszego europejskiego partnera, na którego Waszyngton jest gotów scedować troskę o stabilność i bezpieczeństwo Starego Kontynentu, w tym także wschodniej flanki NATO. O ile w zamian Berlin przestanie wspierać tendencje, głównie francuskie, do przekształcania UE w konkurencyjną dla Sojuszu Północnoatlantyckiego strukturę bezpieczeństwa. W gruncie rzeczy jest to koncepcja (wciąż patrząc z amerykańskiej perspektywy) znacznie bardziej logiczna niż próby animowania pozornych alternatyw, w postaci np. zorientowanego antyniemiecko Trójmorza. Bogiem a prawdą – także z punktu długofalowych interesów Polski korzystne wydaje się raczej działanie zwiększające strategiczną spójność transatlantycką, a nie gra na pogłębianie podziałów.
Jednym z elementów takiego dealu bez wątpienia mogłoby być pogodzenie interesów ekonomicznych i energetycznych obu partnerów, dotychczas postrzeganych jako sprzeczne. Amerykanie mieliby zapewniony określony udział w europejskim rynku gazu, zaś Niemcy zielone światło do budowy swojej pozycji jako strategicznie położonego hubu dystrybuującego gaz (w takim układzie i rosyjski, i amerykański) dla innych odbiorców europejskich. Przy okazji ratując własny bilans energetyczny, nadszarpnięty po kontrowersyjnej rezygnacji z energii atomowej. I to jest sens tego porozumienia, widziany z perspektywy Berlina. A jeśli Putin przy okazji coś zarobi na NS2? Z tym Niemcy pogodzili się już dawno, zaś Amerykanie też nie mają z tym, w gruncie rzeczy, specjalnego problemu. A kto choć przez moment uważał inaczej, ten mocno grzeszy naiwnością. Podkreślę ponownie – zgoda na finansowy zysk Rosji nie oznacza automatycznej akceptacji dla jej zysków strategicznych i politycznych, i temu przy okazji też dano wyraz.
Dla kompletności układanki dodajmy jeszcze jeden element – wybory parlamentarne w Niemczech, zaplanowane na koniec września, po których rządząca chadecja może albo całkiem utracić władzę, albo (co bardziej prawdopodobne) podzielić się nią, po raz pierwszy w dziejach, z Zielonymi. A ci deklarują konsekwentny sprzeciw wobec NS2 i twardsze niż inne niemieckie partie stanowisko wobec polityki wewnętrznej i zewnętrznej Putina. Tym bardziej trudno więc cokolwiek uznawać za przesądzone – i w sprawie samego gazociągu, i w sprawie przyszłej relacji Niemiec z Rosją, i w konsekwencji także ich stosunków z USA.
To wszystko nie oznacza rzecz jasna, że powinniśmy bieżące amerykańsko-niemieckie uzgodnienia w kwestii NS2 całkowicie zlekceważyć. Powód do zastrzeżeń mają bowiem wszystkie kraje unijne, a także organy wspólnotowe UE, bo oto Niemcy, prawem kaduka, jawnie uzurpowały sobie przywilej występowania w relacjach z USA w roli primus inter pares i zaciągania zobowiązań co do przyszłej polityki Unii. Zresztą ta ostentacyjna niezręczność – wynikająca chyba trochę z utraty przez Angelę Merkel politycznego wyczucia i ewentualnie z jej przedwyborczej desperacji – wywołała już nieprzychylne komentarze w wielu zainteresowanych państwach europejskich, a przede wszystkim w Brukseli, ze strony zazdrosnych o swą pozycję eurokratów.
Możliwe więc, że trwale zwiększy to wyczulenie na kolejne przejawy niemieckiej arogancji i paradoksalnie zmusi nowy rząd w Berlinie do bardziej subtelnej i wyważonej polityki, w większym stopniu uwzględniającej zdanie partnerów. Dla nas – to akurat dobrze. Tym bardziej że wewnątrz Unii czeka nas (i to każdy polski rząd, jakich barw partyjnych by w przyszłości nie miał) walka o przynajmniej ograniczenie fatalnych skutków niemieckiej Energiewende, czyli ichniejszej energetycznej transformacji.
Ostrzeżenie dla niegrzecznych
Z punktu widzenia krajów Europy Środkowo-Wschodniej, zarówno tych będących już członkami zachodnich struktur, jak i tych dopiero do nich aspirujących, nastąpiło też przy okazji jawne potwierdzenie tego, co dotychczas dostrzegali jedynie niektórzy politycy i obserwatorzy: że nie tylko Niemcy, lecz także Amerykanie bez wahania decydują o bezpieczeństwie i strategicznych interesach tych państw bez pytania ich o zdanie.
Częściowo wynika to z realnego potencjału – co nie powinno dziwić. Częściowo też z konkretnej polityki prowadzonej przez poszczególne stolice naszego regionu. I znów: możemy się obruszać i dyskutować, czy Biden czyni słusznie i profesjonalnie, czy też nie, upokarzając za karę krnąbrnych lub nieudolnych sojuszników, ale polityki USA te żale oraz debaty nie zmienią. Owszem, zmianę (przyznanie nam większej podmiotowości) może ewentualnie spowodować nie spektakularny foch, ale żmudna praca. Nad zwiększaniem własnej, rzeczywistej siły i znaczenia (a więc wagi w amerykańskich rachubach), a także nad prowadzeniem po prostu mądrzejszej polityki wewnętrznej i lepszej dyplomacji.
Lista spraw, które osłabiają polski głos w Waszyngtonie i skłonność tamtejszych polityków do uwzględniania naszych interesów w geostrategicznych kalkulacjach, jest z grubsza znana i oczywista. Ukraińcy też, z tego punktu widzenia, mają swoje za uszami – począwszy od dostrzeganych w Ameryce deficytów demokracji i problemów korupcyjnych, aż po fatalne decyzje prezydenta Wołodymyra Zełenskiego w polityce bezpieczeństwa. Dość przypomnieć jego niedawne publiczne przyznanie, że to on storpedował wspólną, złożoną akcję służb amerykańskich i ukraińskiego wywiadu wojskowego, zmierzającą do przechwycenia rosyjskich najemników z grupy Wagnera, a także świeże kontrowersje związane z dymisją szefa sztabu generalnego ukraińskich sił zbrojnych gen. Rusłana Chomczaka.
Przy tym wszystkim – dzisiaj to jednak Morze Czarne jest z punktu widzenia waszyngtońskich strategów akwenem znacznie istotniejszym od Bałtyku, a Ukraina (w przeciwieństwie do Polski) toczy z Rosją realną wojnę, której stawką jest przyszły układ sił na newralgicznym styku Azji i Europy oraz autorytet USA i NATO jako gwarantów interesów Zachodu w relacjach z Rosją. Dlatego Amerykanie mogą mieć pretensje do Zełenskiego i jego ekipy i być może po cichu knuć, jak go zmusić do prowadzenia polityki bardziej zbieżnej z ich oczekiwaniami lub nawet jak go odsunąć od władzy – na razie jednak zapraszają go na konsultacje do Waszyngtonu. Zaproszenie zostało zresztą ogłoszone dokładnie tego samego dnia, gdy ujawniano porozumienie z Niemcami w sprawie NS2. I choć Jen Psaki, sekretarz prasowa Białego Domu, zarzekała się, że oba fakty nie mają ze sobą żadnego związku, to mało kto jej uwierzył.
Bez wątpienia potwierdzona po raz kolejny gotowość Amerykanów, by zaakceptować powstanie NS2 – czyli w konsekwencji utratę przez Ukrainę pozycji kraju tranzytowego czerpiącego z przesyłu rosyjskiego gazu na zachód poważne korzyści – stanowiła dla Kijowa gorzką pigułkę. Można zakładać, że prezydenta Ukrainy zaproszono po to, by ją czymś osłodzić. I to raczej, z uwagi na okoliczności i interesy strategiczne, nie tylko fotką przy narożniku biurka Bidena. W amerykańskiej bombonierce są do wyboru przeróżne smakołyki: od gestów i deklaracji przybliżających upragnione przez Kijów członkostwo w NATO, poprzez wsparcie finansowe i w dziedzinie know-how dla ukraińskiej administracji, gospodarki, energetyki, sektora naukowo-badawczego oraz bezpieczeństwa cybernetycznego, po konkretną i bieżącą współpracę militarną.
Niezależnie od zaplanowanego na koniec sierpnia spotkania Biden – Zełenski, rozmowy o możliwym ciągu dalszym polityki USA wobec naszego regionu prowadzone są tymczasem i w Kijowie, i w Warszawie, z udziałem dość niskiej rangi wysłanników amerykańskich. Czym handlują i co ugrają – zapewne zobaczymy niebawem, po skali i kierunkach modyfikacji dotychczasowej polityki i Polski, i Ukrainy. Albo, ewentualnie, po braku takowej. Tyle że wtedy mamy jak w banku, że Waszyngton skorzysta z kolejnej nadarzającej się okazji, by znów ostentacyjnie pominąć nas w jakimś dealu, w którym naszym zdaniem powinniśmy „być przy stole, a nie w karcie dań”.
Warto potraktować tę historię jako przypomnienie, że każdy kraj (a więc także USA i Niemcy) prowadzi politykę w interesie swoich obywateli i własnego biznesu, bo to z ich składek utrzymują się prezydenci, ministrowie i eksperci – a nie w imię Dobra ani nie w interesie krajów trzecich. Nawet tak ważnych (dla nas samych) jak Polska. Więc zamiast obrażać się na rzeczywistość, lepiej starać się ją zrozumieć taką, jaka jest. Właśnie po to, by swoje własne interesy móc w tym brutalnym świecie chronić skuteczniej, walcząc tam, gdzie jest szansa coś ugrać, a nie tam, gdzie podpowiadają tanie emocje. I żeby w obcych stolicach już nigdy więcej nie mówiono o nas słowami, które Jacek Kaczmarski 40 lat temu włożył, w swojej balladzie, w usta carskiego ambasadora: „Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka, to wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse”.
Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu.