W 2014 r. Polska kupiła za granicą więcej energii ele ktrycznej, niż jej wyeksportowała. W kolejnych latach to może się powtarzać, choć w 2015 r. zanotowaliśmy – bardzo niewielką – nadwyżkę eksportu. Jak to możliwe, skoro mamy duże zasoby węgla, a dzięki temu energetykę opartą na własnym surowcu ?
Według danych PSE w 2014 r. import prądu do Polski był o 2,2 TWh wyższy niż eksport. To niemały deficyt, bo jest on niemal równy ilości energii elektrycznej, jaką zużywa rocznie całe województwo podlaskie. Trzeba też zaznaczyć, że to był pierwszy rok od 1989 r., w którym mieliśmy nadwyżkę importu prądu nad jego eksportem. Jakby tego było mało, ponad połowę naszego importu w 2014 r. stanowił prąd kupiony w Szwecji, kraju dużo droższym niż Polska. Energię elektryczną sprowadzamy też z Niemiec, do których kiedyś w dużych ilościach ją eksportowaliśmy.
Mikronadwyżka energii
W 2015 r. było już pod tym względem lepiej, bo Polska zanotowała w tym okresie symboliczną wprawdzie (334 GWh), ale jednak nadwyżkę eksportu energii elektrycznej nad jej importem. Jednak w kolejnych latach sytuacja z 2014 r. może się powtarzać. Grozi nam wręcz trwały deficyt w handlu prądem z zagranicą.
Dlaczego tak się dzieje, skoro jeszcze niedawno byliśmy znaczącym eksporterem prądu i sprzedawaliśmy go za granicą wyraźnie więcej, niż importowaliśmy? Dlatego, że od dłuższego czasu hurtowe ceny energii elektrycznej (czyli te, po jakich sprzedają ją elektrownie; do ceny detalicznej dolicza się m.in. opłatę za przesył prądu do odbiorcy) w Czechach, na Słowacji, a także w Szwecji i Niemczech są wyraźnie niższe niż u nas. U naszego zachodniego sąsiada do 20 proc., a na szwedzkim rynku – nawet o 1/4. Tak dużej różnicy w cenie prądu w Polsce i u jej sąsiadów wcześniej nie było. Niemcy zawdzięczają to dużemu udziałowi w produkcji prądu tanich źródeł energii: odnawialnych, elektrowni atomowych i na węgiel brunatny. Te ostatnie produkują energię elektryczną taniej niż bloki opalane węglem kamiennym. Odnawialne nie mają dużych kosztów zmiennych, ponoszonych przez elektrownie węglowe: wydatków na zakup węgla i uprawnień do emisji CO2. Na dodatek korzystają też z ogromnych dotacji i dopłat (te drugie wliczone są w detaliczną cenę prądu). Uprawnień do emisji dwutlenku węgla nie muszą kupować także elektrownie atomowe, uznane przez Brukselę za tzw. niskoemisyjne źródła energii.
Jeszcze lepsza sytuacja jest w Szwecji, która ponad połowę energii elektrycznej produkuje w elektrowniach wodnych (zaliczanych do energetyki odnawialnej), a 40 proc. w atomowych. Szwecję łączy z Polską ułożony na dnie Bałtyku kabel do przesyłu prądu, dzięki któremu możemy ściągać energię wtedy, gdy jest tam tańsza.
W naszym kraju wciąż prawie 90 proc. energii elektrycznej wytwarzamy z węgla. Problem w tym, że elektrownie węglowe w Polsce – w przeciwieństwie do odnawialnych – nie dostają dopłat, a co gorsza, od 2013 r. stopniowo tracą przydziały darmowych uprawnień do emisji dwutlenku węgla, więc muszą ich coraz więcej dokupować. W latach 2013–2020 polska energetyka musi dokupić uprawnienia do emisji około 800 mln ton CO2. Dziś cena tych papierów to nieco ponad 7 euro za tonę, ale zgodnie z prognozami analityków do 2020 r. może skoczyć do 17–20 euro. To oznacza dla naszej energetyki miliardy euro dodatkowych kosztów. Jeśli uwzględni się przy tym fakt, że ceny węgla w Polsce nie spadają, można śmiało założyć, iż hurtowe ceny prądu w najbliższych latach wciąż będą u nas wyższe niż w Niemczech czy Szwecji. To zaś powinno utrzymać w naszym kraju przewagę importu energii elektrycznej nad jej eksportem.
Własne zasoby
Trudno tę sytuację zrozumieć i pogodzić się z nią, biorąc pod uwagę, że polska energetyka w dużo większym stopniu niż szwedzka i niemiecka bazuje na własnym surowcu, który na ogół jest tańszy od importowanego (mniejsze koszty transportu). Trudno to zaakceptować także dlatego, że Polska ma ogromne zasoby węgla. Nasze złoża węgla kamiennego są największe w UE i jedne z największych na świecie. Ich łączna rozpoznana zasobność w naszym kraju to aż 48 mld t, a w już działających kopalniach 4,2 mld t. Biorąc pod uwagę, że w 2013 r. wydobyliśmy 76,5 mln t tego surowca, to tylko z już istniejących kopalń powinno nam go starczyć jeszcze na 55 lat, a ze wszystkich złóż – na ponad 600 lat! Kolejne nasze energetyczne bogactwo to węgiel brunatny. Zasobność jego złóż w już działających kopalniach to 1,219 mln t. Jednak wszystkie rozpoznane zasoby tego surowca w naszym kraju to aż 22,6 mld t, co daje nam drugą pozycję w UE po Niemczech. Przy obecnym poziomie wydobycia węgla brunatnego w Polsce (około 60 mln t rocznie) starczyłoby go nam aż na 250 lat.
W interesie Polski jest to, żeby to nasze bogactwo – jakim są tak duże złoża węgla – wykorzystać. Bo to oznacza tysiące miejsc pracy, większe wpływy do budżetu państwa i samorządów (w postaci podatków) i zlecenia od kopalń dla setek firm działających w otoczeniu górnictwa. W Chinach właśnie z tych powodów wydobycie węgla ciągle rośnie, choć i ten kraj próbuje ograniczać emisję gazów cieplarnianych.
Wzór niemiecki
Głównym „konsumentem” węgla w Polsce jest i będzie w najbliższej przyszłości nasz sektor energetyczny. Zużycie węgla w polskiej energetyce i jego udział w produkcji prądu w Polsce spadają, bo na skutek unijnej polityki klimatycznej, ale i działań naszego państwa, jest on wypychany z tego sektora przez odnawialne źródła energii. Tymczasem w Niemczech, których bogactwem są wielkie złoża węgla brunatnego, udział tego surowca w wytwarzaniu energii elektrycznej od lat utrzymuje się na tym samym poziomie. Zaś od 2011 r. nawet lekko wzrósł (z 24 do 25 proc. w 2014 r.). Choć Niemcy należą do największych orędowników „ambitnej” polityki klimatycznej UE. To oznacza jednak, że istnieją sposoby na to, by mimo tejże polityki utrzymać obecną pozycję węgla. W Niemczech to się udaje m.in. dzięki odchodzeniu od energetyki atomowej i postawieniu na biogazownie. Bo biogazownie, zużywając ogromne ilości biomasy, ograniczają jej dopływ do dużej energetyki, przez co w mniejszym stopniu niż u nas biomasa wypiera tam węgiel.
Nie znaczy to jednak, że do niemieckiej polityki energetycznej należy podchodzić bezkrytycznie. Niemcy na bezprecedensową skalę postawiły na rozwój energetyki odnawialnej. Są w niej światowym liderem. Sęk w tym, że wiążą się z tym gigantyczne koszty. Bo energetyka odnawialna – w przeciwieństwie do energetyki węglowej - nie jest jeszcze opłacalna bez dotacji. Do detalicznej ceny energii elektrycznej (czyli tej, którą płaci jej finalny odbiorca) w Niemczech doliczane są bardzo wysokie dopłaty do odnawialnych źródeł energii. Ich łączny koszt z roku na rok coraz bardziej – wraz z rozwojem energetyki odnawialnej u naszego zachodniego sąsiada – rośnie. W 2002 r. wynosił on „jedynie” 2,2 mld euro, 10 lat później już 18 mld euro, a w 2015 r. sięgnął 22 mld euro. Bogate Niemcy na to stać, choć i tam podnoszą się głosy, by obniżyć wsparcie dla energetyki odnawialnej. Bo walnie przyczynia się ono do tego, że detaliczne ceny prądu w Niemczech, które w ostatniej dekadzie wzrosły dwukrotnie, są dziś najwyższe w Europie. Jednak niewesoło pod tym względem jest już także w Polsce. Biorąc bowiem pod uwagę parytet siły nabywczej, to właśnie ceny energii elektrycznej w naszym kraju, a nie w Niemczech, należą do najwyższych w Unii Europejskiej. Niestety, będą one u nas w najbliższych latach rosnąć wskutek obecnej unijnej polityki klimatycznej i jej ciągłego zaostrzania. Jednocześnie nadal – z tej samej przyczyny – będzie spadać w Polsce udział węgla w produkcji energii. I to wystarczający powód do tego, żebyśmy zaczęli się stanowczo domagać tego, by polityka klimatyczna UE przynajmniej nie była wciąż zaostrzana.