Gdy w 2015 r. świat podpisywał porozumienie paryskie, panowało przekonanie, że dni węgla są policzone. Zielony duch unosił się nad salą konferencyjną w Le Bourget, a hasła o neutralności klimatycznej w połowie XXI w. brzmiały jak realistyczny plan, a nie pieśń idealistów. W ciągu dekady miała nastąpić rewolucja: słońce i wiatr miały zastąpić kopalne źródła energii, a polityka klimatyczna Unii Europejskiej – poprzez system ETS – doprowadzić do gospodarczego rozbratu z węglem.

Minęło 10 lat. Na każdą minutę przypada dziś 16,7 tys. t wydobytego węgla na świecie. To tak, jakby co 60 sekund napełniać siedem olimpijskich basenów czarnym paliwem, które miało być dawno passé. Węgiel nie tylko się trzyma, ale i rośnie w siłę. Napisał o tym ostatnio „Financial Times”, skłaniając mnie do refleksji nad naszym czarnym złotem.

Zielone ideały zderzają się z rzeczywistością

Co się stało z zieloną rewolucją? Otóż zderzyła się ona z rzeczywistością geopolityczną, społeczną i technologiczną. Mimo mocnych politycznych deklaracji świat nie przestał potrzebować energii – wręcz przeciwnie. Gdy gospodarki takie jak chińska czy indyjska rosną, rośnie też ich apetyt energetyczny. A tam, gdzie trzeba zaspokoić go szybko, tanio i niezawodnie, węgiel wciąż okazuje się najprostszym wyborem.

Międzynarodowa Agencja Energetyczna ogłosiła przedwcześnie w 2020 r., że szczyt zużycia węgla przypadł na 2013 r. Już dwa lata później surowiec znów bił rekordy zużycia. Pandemia COVID-19 i wojna rosyjsko-ukraińska rozbudziły w Europie i Azji poczucie zagrożenia energetycznego. A tam, gdzie pojawia się lęk o dostępność prądu i ciepła, troska o klimat schodzi na dalszy plan. Energia musi płynąć – bez względu na jej źródło.

Europa i Stany Zjednoczone mogą mówić o odchodzeniu od węgla, bo mają czym go zastąpić. Ale Chiny budują dziś ponad 300 nowych jednostek węglowych (204 GW). Indie mają w planach ponad 110 GW nowej mocy. Nawet w Afryce pojawiają się kolejne inwestycje – w Zimbabwe, Zambii czy Południowej Afryce. To nie jest przypadek. Węgiel to nadal najtańszy, najłatwiej dostępny i najbardziej skoncentrowany nośnik energii w wielu regionach świata. Poza tym daje niezależność – w odróżnieniu od importowanego LNG czy technologii odnawialnych, które często wymagają komponentów z Chin. Gdy dochodzi do geopolitycznych zawirowań, państwa wolą brzydkie bezpieczeństwo niż zielone ryzyko.

ETS jako bat klimatyczny

Unia Europejska odpowiada na te wyzwania poprzez system EU ETS, sztandarowy instrument polityki klimatyczno-energetycznej. Działa on już od ponad 20 lat i obejmuje ok. 40 proc. emisji CO2 w UE. W teorii ma działać jak rynek: kto więcej emituje, ten więcej płaci – a kto inwestuje w niskoemisyjność, zyskuje przewagę. W praktyce ETS to także potężna machina redystrybucji – pieniędzy, kosztów i politycznych napięć.

Obecnie jesteśmy w IV fazie tego systemu. Cena emisji (EUA) wahała się w ostatnich latach od 20 euro do ponad 100 euro za tonę. Dla przemysłu i energetyki to realny koszt, który może decydować o być albo nie być. Dlatego w debacie coraz częściej pojawiają się postulaty interwencji – choćby wprowadzenia ceny maksymalnej (price cap) na uprawnienia ETS1 czy opóźnienia uruchomienia nowego systemu ETS2 dla transportu i budownictwa.

Kto jest za? Polska, Czechy, Hiszpania postulują mechanizmy stabilizacyjne lub interwencyjne. Parlament Europejski odrzucił pomysł price cap, ale wprowadził Rezerwę Stabilności Rynkowej (MSR), która ma łagodzić nadmierne wahania cen. Z kolei ETS2, który ma objąć od 2027 r. paliwa w transporcie i budownictwie, jest już zatwierdzony, ale zawiera klauzulę bezpieczeństwa – można go opóźnić do 2028 r., jeśli ceny energii w 2026 r. będą zbyt wysokie. Francja obawia się powtórki protestów „żółtych kamizelek”. Polska podnosi argument o nierównościach i ogromnych kosztach społecznych. Niemcy, choć popierają ETS2, same mają krajowy system i muszą go dostosować. Zielony Ład wchodzi więc w fazę politycznych turbulencji i choć są politycy, którzy mówią, że już nie obowiązuje, są w błędzie.

Konflikt między klimatem a klasą średnią

Transformacja klimatyczna była przez lata domeną technokratów i ekspertów. Dziś coraz bardziej zależy od tego, co sądzi o niej przeciętny wyborca. A wyborca boi się nie tyle samego klimatu, co rachunków za energię, kosztów remontów i wzrostu cen paliw. Dlatego nawet najbardziej ambitne cele klimatyczne muszą zostać obudowane mechanizmami wsparcia. Społeczny Fundusz Klimatyczny (finansowany z ETS2) ma złagodzić skutki transformacji dla gospodarstw domowych – szczególnie w Europie Środkowej i Wschodniej. Ale pytanie brzmi, czy to wystarczy. Czy społeczne wsparcie nadąży za tempem transformacji? I czy nie będzie zbyt łatwym celem dla radykałów?

ArcelorMittal zrezygnował z przyjęcia aż 1,3 mld euro publicznych subsydiów na przekształcenie hut w Bremie i Eisenhüttenstadt w zakłady niskoemisyjne, wykorzystujące wodór zamiast węgla koksowego. To miały być kluczowe projekty w ramach niemieckiej strategii dekarbonizacji przemysłu ciężkiego, wspieranej przez państwowy pakiet pomocowy dla sektora stalowego o łącznej wartości 7 mld euro. Mimo hojnej oferty firma uznała, że przy obecnych cenach energii w Niemczech i braku jasnej polityki energetycznej – zwłaszcza dotyczącej wodoru – projekt nie ma biznesowego uzasadnienia.

Równocześnie pod znakiem zapytania stanął los pilotażowego zakładu w belgijskiej Gandawie, produkującego etanol z odpadów CO2. Ta inwestycja, realizowana od 2017 r. i chwalona jako wzorcowy przykład innowacji przemysłowej, może zostać zamknięta, ponieważ unijne przepisy nie uznają jej produktu za pełnoprawne zielone paliwo. W efekcie ArcelorMittal nie może sprzedawać bioetanolu po wyższej cenie, która pokryłaby koszt jego produkcji, co skazuje cały projekt, wart dziesiątki milionów euro, na finansową porażkę.

Polska między Opolem a Brukselą

Polska znajduje się dziś w szczególnym miejscu. Z jednej strony jest jedynym krajem UE, który nadal ma tak wysoki udział węgla w miksie energetycznym. Z drugiej, stara się aktywnie uczestniczyć w reformach unijnych mechanizmów klimatycznych. W debacie o ETS to właśnie Warszawa najgłośniej domaga się wprowadzenia „cenowych bezpieczników” i „sprawiedliwej transformacji”. Ostatnia elektrownia węglowa w Polsce została oddana do użytku w 1993 r. w Opolu. Przez lata wydawało się, że wydobycie i użytkowanie węgla będzie nadal miało sens. Warto przypomnieć choćby słynne IPO Jastrzębskiej Spółki Węglowej, której cena z debiutu giełdowego obecnie praktycznie nie figuruje na wykresach cen z ostatnich lat.

Zaktualizowany Krajowy Plan na rzecz Energii i Klimatu (KPEiK) wyznacza bardziej odległy termin odejścia od węgla. Polska zobowiązała się w nim do stopniowego wygaszania węgla w energetyce i osiągnięcia neutralności klimatycznej ok. 2050–2060 r. Scenariusz przewiduje, że udział węgla kamiennego i brunatnego w produkcji energii elektrycznej spadnie do ok. 11 proc. już w 2040 r., a do 2060 r. ma zostać całkowicie wyeliminowany z miksu energetycznego. Jednym z powodów tego odległego horyzontu jest fakt, że nawet w 2024 r. ok. 13 proc. naszego zapotrzebowania na węgiel pokrywaliśmy z importu.

Co więcej, wciąż nie mamy zaktualizowanego KPEiK uwzględniającego skutki ostatniego kryzysu energetycznego ani jasnych, nowych deklaracji dotyczących celów dla polskiej energetyki. W praktyce ich realizacja będzie zależała od dostępności technologii, takich jak energetyka jądrowa, tempa rozwoju odnawialnych źródeł energii oraz – co kluczowe – społecznego przyzwolenia na przyspieszoną transformację. Deklaracje są relatywnie mocne, ale pozostaje pytanie, czy zostaną poparte konkretnymi działaniami i czy horyzont odejścia od węgla nie zostanie ponownie przesunięty.

Dokąd zmierzamy?

Węgiel nie zniknie z dnia na dzień ani z globalnego miksu energetycznego, ani z politycznych debat. Jego rola będzie jednak coraz bardziej kontrowersyjna, a cena społeczna transformacji będzie rosła. Europa będzie dążyć do eliminacji węgla, korzystając m.in. z mechanizmów takich jak ETS i CBAM, czy różnego rodzaju zakazów. Tymczasem świat będzie jeszcze długo lawirował między twardymi realiami a ambitnymi celami klimatycznymi.

Dlatego dziś pytanie nie brzmi już, czy odejdziemy od węgla, ale jak i za jaką cenę to zrobimy – i przede wszystkim, kto tę cenę poniesie. Polska jest w miejscu szczególnym, bo jako kraj wciąż rozwijający się musi dostosować się do polityk unijnych, jednocześnie wydając więcej na armię i produkcję amunicji czy stali na potrzeby wojskowe. A obrona narodowa ma mało wspólnego z ekologią. Jak połączyć świat oczekiwań społecznych i bezpieczeństwa z wymogami polityki UE? Na to pytanie odpowiedzi chyba nikt nie zna. ©℗