Mirbud jeszcze kilkanaście lat temu był mało znaną w Polsce firmą. Teraz wyrośliście na czempiona budowlanego. Jak udało się do tego dojść?
ikona lupy />
Jerzy Mirgos prezes Mirbud S.A. / Materiały prasowe / fot. Materiały prasowe

Firma powstała w 1988 r. Do 2000 r. prowadziliśmy lokalną działalność na terenie dawnego województwa skierniewickiego. Z czasem ambicje wzrosły. W 2018 r. po raz pierwszy nasze przychody przekroczyły 1 mld zł. Teraz przekraczają 3 mld zł, a mamy ambicję dojścia do 5 mld zł.

Jednak dużych podmiotów budowlanych, za którymi stoi polski kapitał, zostało już niewiele.

Od czasu transformacji ustrojowej minęło 35 lat. W tym czasie nikt nie zadbał, by w ramach patriotyzmu gospodarczego na bazie dawnych firm państwowych stworzyć podmioty, które byłyby przeciwwagą dla podmiotów zagranicznych i mogły z nimi skutecznie konkurować. Zamiast tego mieliśmy pełną otwartość naszego rynku na firmy z całego świata, w tym także z wielu krajów azjatyckich. Branża nigdy nie odczuła realnego wsparcia dla budowania pozycji polskich firm na rynku budowlanym. Często byliśmy traktowani nawet gorzej niż podmioty zagraniczne, np. poprzez utrudniony dostęp do finansowania. To skutecznie blokowało nasz rozwój. W efekcie dzisiaj polski rynek jest zdominowany przez podmioty zagraniczne.

Dopiero od 10 lat powoli zaczyna się mówić o wspieraniu polskiego biznesu. Problem w tym, że niewielu już nas zostało, wiele firm upadło albo zostało przejętych przez zagraniczne korporacje. Te, które przetrwały, działają tylko w Polsce, bo nie są na tyle mocne, by prowadzić ekspansję za granicą. Jeżeli już, to stanowi to niewielki procent ich przychodów.

Otwartość i dostępność naszego rynku budowlanego dla firm zagranicznych, a w szczególności azjatyckich, jest ewenementem w skali Europy. W Hiszpanii, Francji czy w Niemczech firmom z zagranicy, a w szczególności z Azji, trudno jest uzyskać jakiekolwiek zlecenia. Nie widziałem, żeby azjatyccy wykonawcy startowali w tych krajach do przetargów. W Polsce każda firma, nawet z najbardziej egzotycznego kraju, ma prawo złożyć ofertę i realizować roboty. Jakość ich zasobów, np. referencje, potencjał sprzętowy czy kadrowy, jest nie do zweryfikowania przez zamawiającego, co powoduje patologię już na etapie ogłaszania przetargu. Bo jak zweryfikować referencje np. na obiektach mostowych w Hanoi w Wietnamie? Ponadto wiele firm z Turcji, Chin czy Kazachstanu otrzymuje subwencje i wsparcie swoich rządów na realizację usług eksportowych. Firmy te również nie muszą martwić się przestrzeganiem zasad Zielonego Ładu czy zapisów kodeksu pracy obowiązującego w Europie. To wszystko powoduje, że konkurowanie z nimi na równych zasadach jest niemożliwe.

Po wyroku TSUE, w którym uznano, że można odrzucić ofertę spoza Unii, resort rozwoju przygotowuje zmiany w prawie zamówień publicznych. Podobają się wam?

Musi obowiązywać zasada, że firmy spoza UE nie mają dostępu do zamówień publicznych w Polsce. Powinno się je dopuszczać jedynie w wyjątkowych sytuacjach, np. kiedy na rynku europejskim daną działalnością zajmuje się tylko jedna firma albo nikt. Miejmy nadzieję, że z tymi regulacjami nie skończy się tak jak z szykowaną od kilku lat certyfikacją wykonawców, która także miała rozwiązać problem ochrony rynku. To był jednak totalny bubel prawny, który nic nie wnosił.

Pojawiają się jednak głosy, że zamknięcie rynku na firmy azjatyckie spowoduje wzrost cen.

Nie ma takiego zagrożenia. W budownictwie mamy ogromną konkurencję. W przetargach startuje często kilkanaście podmiotów z Polski i UE. Jeśli dwie lub trzy firmy nie będą mogły wystartować, niewiele się zmieni. Nawet jeśli najniższa oferta będzie o kilka procent droższa od oferty azjatyckiej, to korzyści z tego będą większe, bo produkcja odbędzie się w Europie, a zysk wzmocni europejską gospodarkę. Musimy myśleć perspektywicznie i budować fundamenty rodzimych firm, które będą mogły świadczyć usługi eksportowe. Niestety, już dzisiaj udział firm z Azji wynosi niemal 20 proc. robót budowlano-montażowych realizowanych w Polsce.

Firmy budowlane ostatnio narzekają na niewystarczającą waloryzację kontraktów.

Mamy wprawdzie ustawę o obowiązkowej waloryzacji kontraktów trwających powyżej sześciu miesięcy, ale często jest ona martwa, bo nie określiła precyzyjnie wskaźników waloryzacji. Wielu zamawiających, np. samorządy lokalne, obchodzi ustawę. W przetargach stosują przykładowo zapisy, że kontrakt będzie waloryzowany, jeśli inflacja przekroczy 20 proc. Albo określają limit waloryzacji tylko na 1 proc. Mamy dużych inwestorów państwowych, których zapisy dotyczące waloryzacji są efektywniejsze, ale i tak nie pokrywają wzrostów kosztów. Określają limity waloryzacyjne na 10 czy 15 proc., a tymczasem według wyliczeń Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa, by pokryć wzrost kosztów na kontraktach podpisanych przed wybuchem wojny na Ukrainie, potrzebna jest waloryzacja w wysokości 21, a czasem nawet 25 proc. W przypadku dużych kontraktów drogowych brak zwiększenia limitu waloryzacji oznacza stratę rzędu 2 mld zł. Na tym mocno stracą przede wszystkim podwykonawcy, bo brak waloryzacji kontraktu dla generalnego wykonawcy oznacza również brak waloryzacji dla całej grupy kooperantów. Dla nich taka strata może oznaczać upadłość. My kończymy realizować kontrakty, które były zawarte jeszcze przed wybuchem pandemii i wojny na Ukrainie, a więc przed niemożliwymi do przewidzenia okolicznościami, które sprawiły, że koszty produkcji budowlano-montażowej poszybowały w górę. Zaniepokoiła nas niedawna wypowiedź szefa sejmowej komisji infrastruktury, który stwierdził, że resort finansów nie znajdzie środków na wyższą waloryzację, a przecież państwo jest największym beneficjentem wysokiej inflacji.

Czy branża ma jeszcze jakieś problemy?

Od lat podnosimy, że brakuje planów przetargów na kilka lat do przodu. Ogłaszane są one bardzo chaotycznie. Wciąż mamy górki i dołki w zamówieniach. To powoduje chaos i nerwowość w branży. Od dekady namawiamy rząd, żeby najważniejsi inwestorzy ogłaszali swoje plany chociażby na pięć lat. Ministerstwo Infrastruktury musi to koordynować i dbać o to, żeby wartość zleceń na rynku każdego roku była w miarę równa. Słyszymy o planowanych projektach, ale nigdy nie wiemy, kiedy tak naprawdę będą realizowane. To powoduje, że rynek cierpi albo na klęskę urodzaju, albo na brak zleceń. Obie sytuacje są dla rynku bardzo niebezpieczne.

Jakie plany rozwojowe ma Mirbud?

Oprócz dwóch obszarów, w których jesteśmy silni, czyli w budownictwie kubaturowym i drogowym, chcemy rozwijać trzecią nogę, którą będą kontrakty kolejowe. To pozwoli zniwelować amplitudy w zleceniach w innych obszarach. Kupiliśmy firmę Transkol, która realizuje projekty kolejowe i mamy ambitne plany, żeby udział takich zleceń w naszym portfelu zamówień stale rósł.

Czy chcecie budować też szybkie linie, które niebawem ma zacząć zlecać spółka CPK?

Tak. W tym przypadku chcemy startować w konsorcjach z europejskimi firmami, które mają większe doświadczenie w realizacji takich kontraktów. Naszą ambicją jest, aby przynajmniej 10 proc. naszych przychodów pochodziło z kolejnictwa. Ten rynek jednak nie jest łatwy.

Kolejny segment, w który chcemy wejść, to szeroko pojęta energetyka, czyli budowa elektrowni jądrowych czy modernizacja sieci przesyłowych. Liczymy, że rząd zadba, by w ostatecznej umowie z amerykańskim konsorcjum Behtel na budowę polskiej elektrowni jądrowej zagwarantowano istotny udział polskich firm, czyli tzw. local contentu. Miejmy nadzieję, że pod presją czasu nie dojdzie do sytuacji, w której to jedynie zagraniczne podmioty będą realizować tę inwestycję, a polskie firmy zostaną sprowadzone do roli ich podwykonawców.

W tych czterech segmentach Mirbud ma się rozwijać w najbliższych latach. Mamy nadzieję, że w przyszłym roku przychody osiągną 5 mld zł, co pozwoli nam się utrzymać w czołówce firm budowlanych w Polsce.

Będziecie też chcieli budować nowe lotnisko w Baranowie?

Tak. Tu mówimy o segmentach, w których działamy od dawna – czyli w budownictwie kubaturowym i drogowym. Oczywiście tu również jest bardzo ważne, by zarząd CPK wykazał się patriotyzmem gospodarczym i zadbał o ochronę rynku polskiego przed ekspansją firm azjatyckich, by wymagania formalne, stawiane w ogłaszanych przetargach, umożliwiły firmom polskim udział w tych przetargach.

Czy oprócz Transkolu szykujecie kolejne przejęcia?

Rozważamy taką możliwość w szczególności w segmencie budownictwa infrastruktury energetycznej.

Mirbud będzie walczył o kontrakty za granicą?

Kiedy w 2022 r. wybuchła wojna na Ukrainie, dużo mówiło się o tym, że szybko się ona skończy i firmy polskie będą odbudować ten kraj. Na tym rynku jesteśmy już od 2018 r. Zarejestrowaliśmy tam oddział i wciąż go utrzymujemy. Na razie jednak podchodzimy z dużą rezerwą do planów ekspansji na Ukrainie. Tamtejsza sytuacja jest nieprzewidywalna. Nie wiadomo, jak duża będzie skala tych inwestycji i kiedy realnie mogą wystartować. Rynek na pewno może być atrakcyjny i jeśli tylko pojawi się szansa, to będziemy tam się rozwijać. Liczymy w tym przypadku na wsparcie polskiego rządu.

Czy myślicie o innych ościennych rynkach, np. Czechach, Słowacji czy Niemczech?

Te kraje mocno chronią swoje rynki. Jeśli w przyszłości zdecydowalibyśmy się tam zaistnieć, to tylko poprzez przejęcie jakiegoś podmiotu lokalnego, a nie budowanie struktur od podstaw. Samodzielne startowanie w przetargach wiąże się z dużymi kosztami i niechęcią lokalnych zamawiających.

W zeszłym roku mieliście 121 mln zł zysku. Jaki będzie 2025 r.?

Porównywalny z poprzednim pod względem wyników, mimo że kończymy obecnie realizację starszych projektów, w których wyczerpał się limit waloryzacji. To dla nas okres przejściowy – domykamy dotychczasowe inwestycje i rozpoczynamy nowe. Rynek pozostaje wymagający. Szczególnie odczuwalne jest załamanie rynku hal logistycznych, który dotąd stanowił dla nas kluczowy segment. Dodatkowym wyzwaniem są utrzymujące się na wysokim poziomie stopy procentowe, co skutecznie zniechęca prywatnych inwestorów do podejmowania nowych przedsięwzięć. Również sektor publiczny – samorządy gminne, miejskie i wojewódzkie – ogłasza obecnie niewielką liczbę przetargów, co wywołuje silną presję cenową przy składaniu ofert. Pomimo to są oczywiście i pozytywne symptomy ożywienia na rynku. Budownictwo mieszkaniowe się rozwija. Pojawia się coraz więcej przetargów związanych z obronnością. PKP PLK i GDDKiA konsekwentnie realizują swoje plany przetargowe. W najbliższych latach planowane są strategiczne inwestycje w szeroko rozumianym sektorze energetycznym, planowane jest również rozpoczęcie robót budowlanych związanych z CPK. Sądzę, że NBP będzie nadal obniżać stopy procentowe, co pobudzi inwestorów prywatnych do działania.

Mając to wszystko na uwadze, myślę, że w latach 2027–2030 Polska będzie jednym wielkim placem budowy, a firmy będą mogły liczyć na wzrost przychodów i marż. Oczywiście ujawnią się też nowe problemy, takie jak braki kadrowe, problemy z logistyką czy wzrost cen materiałów, ale taka jest charakterystyka branży budowlanej.

Rozmawiał Krzysztof Śmietana