Nawet empirycznie wyjaśnienie zaproponowane przez prof. Orłowskiego nie trzyma się kupy: amerykańskie deficyty handlowe (w odniesieniu do towarów, niezbyt zresztą różniące się wielkością od deficytów obrotów bieżących) zupełnie nie korelują się z amerykańskimi deficytami budżetowymi (por. wykres).
Gwałtowne i masywne „pogarszanie się” sald budżetowych (w latach 2008-2012 i w 2020 r.) nie miało ujemnego wpływu na saldo handlu. Przeciwnie, wzrostowi deficytu w 2009 r. towarzyszyło wyraźne zmniejszenie deficytu handlowego. Zauważmy też, że w 2000 r. (za prezydentury Clintona) budżet wyjątkowo nie odnotował deficytu – ale miało wtedy miejsce pogorszenie się salda handlowego).
Wróćmy to mniemań Orłowskiego. Pisze on, że „jak się pożycza od innych krajów pieniądze, to się je wydaje…” Hola, hola. Ale dlaczegóż to nie wydaje się tychże na produkty krajowe, ale na importowane? A dalej: „Ameryka” pożycza od „Chin”… dolary. Ale skąd „Chiny” mają owe dolary? Jedynym ich źródłem może być „Ameryka” (zakładamy, że „Chiny” potajemnie nie drukują „swoich” dolarów…). A zatem zanim „Ameryka” pożyczy od „Chin” owe dolary, musi je ona „Chinom” użyczyć – m.in. w formie zapłaty za nadwyżkowy import. Najsampierw jest więc deficyt handlowy, za który „Ameryka” płaci swoimi dolarami. Dopiero potem „Chiny” mogą się zastanowić co z owym bogactwem zrobić. Mogą one np. za nie nabyć obligacje rządu USA, albo akcje prywatnych firm amerykańskich.
Poważnym błędem jest łączne traktowanie sektora publicznego i prywatnego. Deficyt budżetowy USA (tak jak i np. Polski) odnosi się do sektora publicznego. Deficyt ten jest pokrywany rządowymi obligacjami skarbowymi. Po części skwapliwie nabywa je też „zagranica”. Obligacje te stanowią finansowe bogactwo („wealth”) ich nabywców (także zagranicznych - prywatnych i publicznych). Obligacje te są zobowiązaniem rządu USA mierzonym w dolarach. Ich wartość dokładnie odpowiada wartości deficytu budżetowego. Ale nie są to wcale jakieś dodatkowe (ponad wartość deficytu budżetowego) „żywe” dolary trafiające do amerykańskiego departamentu skarbu. Tym bardziej nie mogą one też posłużyć prywatnym Amerykanom do płacenia za zwiększone zakupy towarów (tak krajowych jak i zagranicznych)!
W gospodarce rynkowej handel zagraniczny jest wypadkową decyzji podejmowanych przez jednostki sektora prywatnego (wyjąwszy różne szczególne dziedziny, np. mające związek z obronnością, gdy rząd swymi transakcjami wpływa bezpośrednio na bilans handlu). Deficyt handlu oznacza, przede wszystkim, pośrednie zadłużanie się za granicą konsumentów i firm sektora prywatnego (bezpośrednio zaś prywatnych banków i innych instytucji finansowych mediujących pomiędzy amerykańskimi konsumentami a zagranicznymi producentami). To nie brzmi groźnie. Ale takie jest w dłuższej perspektywie – nawet dla USA. Szczególnie, gdy wielkie i wciąż rosnące deficyty handlowe wynikają z zaniżonych płac krajów osiągających nadwyżki handlowe. Cła są niedobre, zgoda… A więc trzeba pogodzić się ze spadkiem płac krajowych do poziomu chińskiego? Kto zaproponuje by i u nas pracować za miskę ryżu?