Pierwsza część się zgadza. Dane ekonomiczne wskazują, że żyjemy w nowym wieku pozłacanym. System jest skonstruowany tak, by przynosić korzyści najbogatszym. Druga część, czyli ocena rządu, to kwestia polityczna, z którą raczej się nie zgadzam. Administracja Joego Bidena zrobiła wiele w celu wyrównania szans: ustawy o półprzewodnikach czy infrastrukturalna, inicjatywy mające na celu tworzenie nowych i dobrych miejsc pracy.
Wielu Amerykanów, niezależnie od poglądów politycznych, widzi, że inni mają się lepiej, szczególnie ci najzamożniejsi. Rozglądając się wokół siebie, czują, że mają się gorzej. Dodatkowo istnieje pewne opóźnienie między odczuciem inflacji a odnotowywanym oburzeniem na nią. Część ankietowanych myśli o gospodarce z mniej więcej rocznym opóźnieniem. Trzecia kwestia to to, że odczucia ludzi niekoniecznie odzwierciedlają rzeczywiste dane. Takie nastroje dla własnych korzyści politycznych podgrzewają republikanie. Im zależy na tym, by Amerykanie twierdzili, że gospodarka jest w gorszym stanie, niż faktycznie jest. To, że 7 na 10 Amerykanów z obawą patrzy w przyszłość, to też porażka komunikacji politycznej Białego Domu. Wskazałbym też czwarty aspekt, czyli mieszkalnictwo. Rynek jest zachwiany, ceny mieszkań i czynszów mocno wzrosły. Od pandemii nie powstaje tyle nowych mieszkań, aby nadążyć za potrzebami, zwłaszcza w rejonach, do których przeprowadzają się ludzie w poszukiwaniu pracy. Z tego powodu kampania Kamali Harris wyszła z postulatem wsparcia w wysokości 25 tys. dol. na wkład własny dla osób kupujących pierwsze lokum.
Do pewnego stopnia tę z 1968 r. Prezydent Lyndon Johnson zrezygnował z ponownego kandydowania, wojna w Wietnamie się zaostrzała. 1968 r. był pełen tragicznych wydarzeń, zabójstw, zamieszek. To jedyny moment w nowoczesnej historii Stanów Zjednoczonych, który choć w części przypomina obecną sytuację. Nawet wtedy jednak nie było takich zwrotów akcji jak to, co się wydarzyło w ostatnich miesiącach: od fatalnego występu Bidena w debacie, przez odtrąbienie przez Donalda Trumpa zwycięstwa po nieudanej próbie zamachu na niego, po kandydaturę Harris, generującą początkowo ogromny entuzjazm. Myślę, że nigdy wcześniej w historii USA tak wiele nie wydarzyło się w tak krótkim czasie. Do tego sprawy, które w poprzednich latach mogłyby pogrążyć kampanię prezydencką, teraz nie mają na nią właściwie żadnego wpływu. Choćby te wszystkie rasistowskie komentarze z wiecu Trumpa w Madison Square Garden.
To sytuacja bez precedensu. Owszem, zdarzały się sugestie kandydatów, że jeśli nie wygrają, to nie z własnej winy. Jednak zasiewanie wątpliwości co do uczciwości wyborów jeszcze przed ich datą, a także gotowość do zakwestionowania wyniku, są bezprecedensowe. Pytanie o granice jest bardzo istotne. W latach prezydentury Trumpa nauczyliśmy się, że system w USA opiera się bardziej na normach niż na prawach. Ma mniej zabezpieczeń, niż wielu uważało. Zwykle nie robię prognoz, ale mam całkowitą pewność, że Trump w jakiś sposób zakwestionuje wybory w przypadku porażki lub inni zrobią to w jego imieniu. Jest też 100 proc. szans, że nie przyjmie porażki z godnością. Wszystko, co do tej pory robił, wskazuje na taki scenariusz.
Ucieka. Wolałbym, by amerykańska demokracja zmierzyła się z takimi kwestiami przy zaangażowaniu obu partii i obywateli. Tyle że obecnie Partia Republikańska zasadniczo odmawia debaty na temat tych realnych problemów i ewentualnych rozwiązań. Trudno jest prowadzić jednostronną dyskusję. W Ohio, gdzie mieszkam, we wtorek będziemy głosować w referendum nad bezstronnym podziałem okręgów wyborczych. Chodzi o zatrzymanie gerrymanderingu (kształtowanie granic okręgów wyborczych w celu zwiększenia szans wyborczych własnej partii – red.). A republikanie nazywają inicjatywę zatrzymania gerrymanderingu… gerrymanderingiem. Celowo wprowadzają ludzi w błąd. Problem polega na tym, że debaty na temat instytucji, choć pojawiają się na kampusach uniwersyteckich czy w think tankach, nie przesiąkają do krajowej polityki. Ponadto jeszcze niedawno demokraci uważali, że imigracja i zmiany demograficzne przyniosą im przewagę. Teraz widzimy, jak Latynosi i czarnoskórzy coraz bardziej skłaniają się ku Trumpowi. Przestają wierzyć w to, w co wierzyli wcześniej. Zastanawiam się, jak to wpływa na rozmowy na temat systemu. Co więcej, po 2030 r. republikanie będą mogli wygrać w Kolegium Elektorów bez zwycięstwa w Pensylwanii – tylko ze względu na rosnącą populację na Florydzie i w Teksasie.
Najważniejsze dla Amerykanów kwestie nie są bezpośrednio związane z polityką zagraniczną. Na pierwszych miejscach są: gospodarka, imigracja i granica, choć te dwie ostatnie sprawy są pośrednio powiązane z polityką zagraniczną. Republikanie mają kilka ośrodków, które mogą kształtować politykę zagraniczną po 5 listopada. Na czele jednego z nich stoi J.D. Vance, proponujący swego rodzaju izolacjonistyczne podejście „Ameryka przede wszystkim”, według którego USA nie powinny interweniować w konfliktach za granicą, lecz skupić się na sprawach wewnętrznych. Wprowadzić bardzo wysokie cła ochronne, nawet jeśli będą one kosztować Amerykanów utratę miejsc pracy. Trump to – przyjmijmy roboczo – drugi ośrodek, różny od Vance’a. Ma transakcyjne podejście. Ujawnia się to przy presji na Sojusz Północnoatlantycki oraz tym, że Trump uznaje za dopuszczalne, by Ukraina oddała część terytorium w zamian za pokój. Vance mówi: „USA nie powinny się angażować, wynik zależy od Ukraińców i Rosjan”. Trump uznaje rolę przywódczą USA, ale szuka korzystnej transakcji. Wreszcie jest też trzeci ośrodek, widoczny na Kapitolu. To politycy z czasów zimnej wojny dostosowani do współczesnych realiów, chcący wspierać Ukrainę i wolne narody na świecie, wzorem Harry’ego Trumana, Dwighta Eisenhowera i Ronalda Reagana. Po 5 listopada zobaczymy, która z frakcji przeważy. ©℗