Neutralność klimatyczna w energetyce wymaga zarówno OZE, jak i atomu. One nie mogą się kanibalizować. - mówi Maciej Bando, podsekretarz stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska, pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej

W 2028 r. na Pomorzu wylany ma zostać pierwszy beton jądrowy. Potem, zgodnie z deklaracjami amerykańskiego konsorcjum Westinghouse-Bechtel, zakładacie siedem lat na budowę pierwszego reaktora i oddawanie kolejnych w cyklu rocznym. Ale obaj przecież wiemy, że ani w Europie, ani w Ameryce od dawna nikt nie zdołał przeprowadzić takiej inwestycji w siedem lat.
ikona lupy />
Maciej Bando, podsekretarz stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska, pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej / Dziennik Gazeta Prawna / fot. Wojtek Górski

Mamy świadomość, jak wyglądały w ostatnich latach doświadczenia z realizacją nowych reaktorów, przynajmniej w świecie zachodnim. Złożyło się na to wiele czynników. Najpierw kryzys finansowy, potem katastrofa w Fukushimie, po której niemal wszystkie projekty jądrowe zostały wstrzymane. Mimo że katastrofa nie wynikała z awarii elektrowni, mocno zachwiała społeczną akceptacją dla atomu. Niewiele później zaczęła się pierwsza odsłona agresji na Ukrainę, potem przyszła pandemia i zakłócenia kanałów dostaw, kryzys energetyczny, wreszcie pełnoskalowa rosyjska inwazja. Wszystko to wpływało na przebieg toczących się inwestycji jądrowych. Z rozmów, jakie toczymy z liderami branży, wynoszę jednak przekonanie, że z prowadzonych dotychczas projektów wyciągnięto odpowiednie wnioski, które można wykorzystać w przyszłości w optymalizacji wielu procesów. Koncernom jądrowym bardzo zależy dziś na odbudowaniu wiarygodności. Do wcześniejszej długiej listy utrudnień dla projektów jądrowych trzeba dodać jeszcze jeden element: ekstremalnie szybki rozwój źródeł odnawialnych.

OZE to dla energetyki jądrowej problem?

Był moment, w którym niemal całemu światu wydawało się, że wiatr i słońce nas zbawią. Bagatelizowano problem braku możliwości magazynowania energii na dużą skalę, opierając się na przekonaniu, że przełom technologiczny w tej dziedzinie jest za rogiem. Mówiło się o źródłach odnawialnych, zamiast szerzej: o energetyce bezemisyjnej. Dzisiaj ten konsensus w polityce energetycznej wygląda już całkiem inaczej. Pojawiła się świadomość, że musimy już dziś, dostępnymi narzędziami, dbać o bezpieczeństwo i stabilność dostaw. Również dlatego, że ma to bezpośrednie przełożenie na ceny. Bo gdybyśmy dzisiaj chcieli zmagazynować na 20 godz. energię, którą w ciągu 4 godz. produkują panele słoneczne, wygenerowalibyśmy gigantyczne, nieakceptowalne koszty dla odbiorców.

W najbliższej dekadzie bloki węglowe będą wypadały z systemu, a utrzymanie stabilnych dostaw prądu może być wyzwaniem. Co to oznacza w praktyce dla polskiej gospodarki?

Państwo dysponuje odpowiednimi narzędziami, by przeciwdziałać niedoborom. Dość powiedzieć, że ostateczną zgodę na zatrzymanie jednostek wchodzących w skład energetyki zawodowej musi wyrazić prezes Urzędu Regulacji Energetyki. I może im też nakazać dalszą pracę.

Taka – nakazowa – może być nowa normalność końcówki tej dekady czy początku lat 30.?

To nie będzie najłatwiejszy czas, biorąc pod uwagę rentowność elektrowni węglowych oraz w niektórych przypadkach ich możliwości techniczne. Ale jesteśmy w stanie zapewnić moce produkcyjne, które zapewnią zaspokojenie niezbędnych potrzeb. Dziś państwo nie podejmuje takich działań, ponieważ nie ma takiej konieczności. System energetyczny funkcjonuje na zasadach rynkowych. I będziemy starali się taki stan utrzymać. Jesteśmy w trakcie negocjacji z Komisją Europejską, które pozwolą na przedłużenie mechanizmu rynku mocy, który zapewnia dziś niezbędne minimum dla finansowania jednostek stabilizujących system. I, nawiasem mówiąc, nie jesteśmy jedynym krajem unijnym, który takie rozmowy prowadzi.

Ale w razie potrzeby państwo przejmie odpowiedzialność za bezpieczeństwo dostaw i uruchomi rezerwę mocy, która pracować będzie niezależnie od kryterium opłacalności?

Tak. Przy czym jasne musi być, że to rozwiązanie jest ostatecznością.

Co z drugą elektrownią, której budowa jest zakładana w dotychczasowym programie rządowym? Poprzedni rząd obiecywał przedstawienie wariantów jej lokalizacji na jesieni ub.r., ale tak się nie stało. Ostatnio sygnalizował pan, że decyzja kierunkowa w tej sprawie zapadnie dopiero za kilka miesięcy.

Wiemy jedno i potwierdza to już pierwszy dokument zaprezentowany przez nasz rząd, czyli konserwatywny scenariusz Krajowego Planu na rzecz Energii i Klimatu: jeżeli chcemy budować energetykę neutralną klimatycznie, musimy oprzeć ją na OZE i atomie. Żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy państwo będzie chciało zrealizować jako inwestor drugą wielkoskalową elektrownię jądrową, musimy jednak być pewni, że przyszły miks będzie zrównoważony w taki sposób, by nie groziło to wzajemną „kanibalizacją” bezemisyjnych źródeł. Aby uzyskać taką pewność, musimy odpowiednio skalibrować całą politykę energetyczną, w tym: określić rolę wytwórców OZE i zasady ich wspierania.

Ale z pana punktu widzenia więcej przemawia dziś za tą inwestycją czy przeciw niej?

Patrząc na potrzeby krajowego systemu energetycznego, uważam, że jest dla niej miejsce.

Po październikowych wyborach na nowo rozgorzała dyskusja nad tym, kto powinien być partnerem przy jej budowie. Oprócz Amerykanów swoją ofertę współpracy podtrzymują Francuzi, którzy chcą przekonać do siebie m.in. gotowością zaangażowania się w projekt kapitałowo. Parę miesięcy temu słyszałem od jednego z członków rządu, że jest wola polityczna, by włączyć ich do programu.

Na dzień dzisiejszy obaj dostawcy są w grze i w mojej ocenie mają wyrównane szanse. Na to, który wariant weźmie górę, wpłynie kilka czynników. Po pierwsze, specyfika wybranej lokalizacji elektrowni, bo może się okazać, że będzie się ona wiązała z technicznymi wymogami, które jednemu z partnerów będzie trudniej spełnić. Z drugiej strony, z Amerykanami mamy podpisaną umowę międzyrządową, która mówi o określonej ilości planowanych mocy jądrowych. Trudno zamknąć na to oczy. Paryż wspiera ofertę EDF, ale nie mamy z nim porozumienia politycznego tej rangi. Trzecim kryterium jest czas realizacji, bo musimy się wpasować w kalendarz związany z polityką energetyczną i potrzebami naszej gospodarki. Jest, wreszcie, cena i ściśle powiązana z nią kwestia udziału kapitałowego partnera w inwestycji oraz kryteria bezpieczeństwa.

W kategorii „duży atom” mamy jeszcze trzeci projekt, którego udziałowcami są państwowa PGE i prywatny ZE PAK, oparty na współpracy z koreańskim koncernem KHNP. Powinien być kontynuowany w tym kształcie?

Musimy minimalizować ryzyko dla inwestycji jądrowych. A takim ryzykiem, z mojego punktu widzenia, jest spór o własność intelektualną projektu reaktora, który toczy się pomiędzy KHNP a Westinghousem. Dopóki ta kwestia nie znajdzie finału i nie będzie pewności, że technologia APR-1400 w pełni należy do Koreańczyków, a budowa nie będzie wiązała się dla Polski z konsekwencjami prawnymi, nie wyobrażam sobie kontynuacji tej inwestycji.

Obecnie projekt PGE PAK jest jednak formalnie poza pana jurysdykcją, jest autonomiczny względem programu rządowego. To powinno się zmienić?

To wiąże się z innym pytaniem: czy spółki zaangażowane w projekt, zdołają ten projekt udźwignąć w sensie finansowym, czy też będą występować w tej sprawie o wsparcie publiczne. Bo w tym drugim wypadku można się zastanawiać, czy nie warto byłoby rozważyć alternatywnego scenariusza, w którym państwo realizuje ten projekt samodzielnie. Tym bardziej, że będzie miało już zgromadzone określone doświadczenia.

Są jeszcze plany różnych spółek w zakresie małych reaktorów jądrowych. Jest jakiś limit liczby podmiotów i technologii, które mogą być równolegle rozwijane w Polsce?

Pojawianie się nowych inicjatyw i dyskusja nad nimi to rzecz naturalna. Tak będzie dopóki rząd nie przedstawi klarownej i racjonalnej wizji, nie określi ram, które pokażą, ile będzie miejsca na atom w polskim systemie energetycznym. Na razie jest jeszcze za wcześnie, żeby na to pytanie odpowiedzieć. Na pewno jednak, jako kraj, który stara się rozwinąć niemal od zera nową gałąź energetyki, mamy przed sobą wielkie wyzwanie. To m.in. potrzeba szybkiego rozwoju przygotowania nadzoru jądrowego. Nasza sytuacja jest pod tym względem trudniejsza niż w przypadku większości sąsiadów, którzy dziś ogłaszają plany budowy kolejnych reaktorów.

W branży nie brak obaw, że nasze państwo podejdzie do tego wyzwania „po dziadowsku”, że budując kluczowe instytucje będzie kierowało się zasadą minimalizowania kosztów.

Tak na pewno nie będzie. Po pierwsze, mamy wolę i ambicję podniesienia naszej kultury technicznej, która nawiasem mówiąc, obecnie jest na wyższym poziomie niż jeszcze kilka lat temu. Po drugie, taki scenariusz w zasadzie wykluczają wymogi bezpieczeństwa nakładane na energetykę jądrową. Po prostu nie ma w tej branży miejsca na łączenie elementów na trytytkę czy plastelinę.

A jak może wyglądać kwestia operatorstwa, zarządzania jednostkami jądrowymi już po ich wybudowaniu? Oczywiście to jeszcze odległa perspektywa, ale chyba docelowa koncepcja powinna być znana już teraz.

Jeżeli chodzi o projekt rządowy, na pewno nie będzie tak, że od pierwszych godzin pracy elektrowni pełną odpowiedzialność za jej pracę będzie w stanie przejąć właściciel. Przynajmniej początkowo będzie musiał mieć doświadczonego partnera.

Ale docelowo to właśnie właściciel, spółka PEJ ma być operatorem?

Taka formuła wydaje się najsensowniejsza. Biorąc pod uwagę fakt, że stawiamy w tej dziedzinie pierwsze kroki, rozpraszanie wiedzy nie byłoby dobrym pomysłem, lepiej skupić ją w jednym podmiocie. Dodam, że PEJ ma już podpisane porozumienie z jednym ze znanych unijnych operatorów elektrowni jądrowych, którego rolą będzie wspieranie nas w adaptacji amerykańskiego projektu do realiów europejskich.

Kolejnym wyzwaniem jest finansowanie. Wiemy już, że rząd ma tu koncepcję trzech filarów. Zacznijmy od pierwszych dwóch: kapitału własnego, czyli bezpośredniego finansowania z budżetu państwa, które ma pokryć 30 proc. wartości inwestycji, oraz zadłużenia na rynku (ze szczególnym uwzględnieniem amerykańskiego EXIM banku, czyli amerykańskiej agencji kredytów eksportowych), wspieranego gwarancjami kredytowymi Skarbu Państwa. Wierzy pan, że Bruksela, zwykle dość rygorystyczna w kwestii zasad pomocy publicznej, przystanie na tak znaczący udział rządu w finansowaniu?

Robimy wszystko, żeby takie zielone światło od Komisji Europejskiej uzyskać. Owszem, zaangażowanie państwa przy tej inwestycji będzie znaczące, ale trzeba też pamiętać, że z jego punktu widzenia jako właściciela to jest po prostu bardzo dobry interes. Korzyści z tej inwestycji dla budżetu państwa i krajowej gospodarki wielokrotnie przekroczą konieczne do poniesienia nakłady i mogą być liczone w bilionach złotych. Jeden reaktor, tylko z punktu widzenia podatków od sprzedanej energii (VAT, akcyzy), wnosi około miliarda złotych rocznie do Skarbu Państwa. A oprócz tego korzyści fiskalne z zamówień realizowanych na potrzeby elektrowni w polskich zakładach przemysłowych, podatki lokalne, wpływy z dywidendy i wiele innych. Mówimy o jednostce, której zakładany czas pracy to minimum 60 lat. Biorąc to wszystko pod uwagę, powiedziałbym, że gdyby tylko to było do udźwignięcia, a więc gdybyśmy byli bardzo zamożnym państwem, warto byłoby nawet rozważyć sfinansowanie tej inwestycji w 100 proc. przez państwo.

Trzecim elementem, dopełniającym finansowanie inwestycji, ma być kontrakt różnicowy, czyli rodzaj mechanizmu gwarantowanej ceny, w którym inwestor otrzymuje wyrównania do energii sprzedanej po cenach poniżej uzgodnionej stawki i oddaje nadwyżki kiedy średnie notowania na rynku są wyższe. Z wyliczeń, o których pisaliśmy w DGP, wynika, że biorąc pod uwagę dostępne dane o kosztach energii i długoterminowe prognozy cenowe, w grę wchodzą dopłaty dla elektrowni liczone w setkach złotych za megawatogodzinę sprzedanej energii i w miliardach rocznie.

Absolutnie się z tymi wyliczeniami nie zgadzam. I nie podoba mi się takie pompowanie emocji wokół możliwych dopłat.

Wielu ekspertów, z którymi rozmawialiśmy uważa, że ten typ kontraktu to z punktu widzenia odbiorców końcowych najdroższy z dostępnych modeli.

Moim zdaniem nic nie wskazuje dziś na to, by kontrakt różnicowy w projektowanym przez nas kształcie, wymagał znaczących dopłat po stronie odbiorcy końcowego. Charakterystyka kontraktu różnicowego ma zapewnić inwestorowi ochronę przychodów, ale jednocześnie wprowadza ograniczenie przed nadmiarowym wynagrodzeniem. To rozwiązanie zabezpiecza interesy obu stron.

Czy to znaczy, że nie będzie opłaty atomowej na rachunkach? W jaki sposób, w scenariuszu niskich cen energii na rynku, byłyby wtedy pokrywane dopłaty do uzgodnionej ceny kontraktowej?

Jest dziś zdecydowanie za wcześnie, aby dyskutować o takich szczegółach mechanizmu. Przede wszystkim będziemy dążyć do tego, by różnica między prognozowanymi cenami na rynku energii a ceną wykonania zapisaną w kontrakcie, tzw. strike price, była jak najmniejsza – żeby panowała tu względna równowaga a potrzeby dopłacania było jak najmniej. Zakładamy, że pieniądze będą płynąć w obu kierunkach. Stale analizujemy różne warianty rozwoju sytuacji na rynkach energii. Dążymy do tego, aby cena wykonania w kontrakcie różnicowym była ustalona na jak najbardziej zaawansowanym etapie inwestycji w oparciu o jej realne i uzasadnione koszty.

Większość znanych mi scenariuszy wskazuje, że koszty produkcji energii w nowo budowanych elektrowniach jądrowych, które uwzględniają zwrot z inwestycji, będą zdecydowanie wyższe od średnich cen na rynku.

Nie będą wyższe. Podstawowym punktem odniesienia dla kosztów wytwarzania atomu będą ceny w kontraktach długoterminowych, jako reprezentatywne dla elektrowni o przewidywanym profilu produkcji, pracujących w „bazie”. Z naszych wyliczeń wynika, że nie istnieje zagrożenie znaczącego subsydiowania elektrowni jądrowej. I jeszcze jedno. Energia ze źródeł wiatrowych i słonecznych jest dziś często uznawana za najtańszą, ale metodologia, na podstawie której wycenia się te koszty, jest problematyczna.

To znaczy?

Nie bierze pod uwagę kryterium dyspozycyjności, a więc dostępu do energii w dowolnym momencie, albo możliwości zagwarantowania określonej liczby godzin pracy w roku. W przypadku OZE koszt zabezpieczenia dostaw tak rozumianych jest dziś kilkakrotnie wyższy niż ze źródeł jądrowych.

Problem w tym, że to właśnie ta problematyczna metodologia jest dziś obowiązująca na unijnym rynku energii. Dodatkowe koszty, o których pan mówi, nie są wyceniane.

Ale będą. Jestem o tym przekonany. Już dziś można zaobserwować, że rynek stopniowo ewoluuje w tym kierunku. Kraje o największych mocach odnawialnych, takie jak Niemcy, obecnie w godzinach największej produkcji mogą jeszcze ratować się eksportem do krajów, takich jak Polska, gdzie produkcja energii jest droższa. Ale to się skończy wraz z postępami w ich transformacji. Żadna gospodarka nie poradzi sobie na dłuższą metę z kosztami skrajnie niestabilnego systemu energetycznego. Tę stabilizację może zapewnić magazynowanie energii, ale na dzień dzisiejszy koszt tych technologii grozi wywindowaniem cen prądu powyżej progu społecznej akceptowalności.

Czy dobrze rozumiem? Zapóźnienie polskiej energetyki sprawia, że stanowi ona „bufor” dla niemieckiej Energiewende?

Można tak to ująć.

Na razie instytucje europejskie obstają jednak przy prymacie dla OZE. W decyzji z końca kwietnia w sprawie czeskiego projektu jądrowego KE wprost daje do zrozumienia, że oczekuje, że atom będzie dostosowywał produkcję do pracy źródeł odnawialnych.

Prymat dla OZE obowiązuje, ale towarzyszy mu coraz większa przychylność dla atomu. Trzeba wziąć tu też pod uwagę fakt, że rozwój energii odnawialnej w Czechach nie postępował tak szybko, jak w Polsce. Ten kraj ma inny od nas miks energetyczny, inne wyzwania, a na dodatek w pierwotnym wniosku proponował oparcie inwestycji na długoterminowym kontrakcie na dostawy energii. Te wszystkie czynniki złożyły się na nieco nerwową reakcję Komisji, która jednoznacznie podkreśliła, że pracę wszystkich źródeł musi regulować rynek.

Z punktu widzenia życzliwie czy nieżyczliwie traktowanych elektrowni jądrowych konkurowanie na jednym rynku ze źródłami o zupełnie innej specyfice jest jednak problemem.

To prawda. Miejsce atomu jest w podstawie systemu energetycznego. To nie jest technologia, która sprawdza się jako czynnik bilansujący pracę energetyki odnawialnej. Dla nas oznacza to konieczność takiego zaplanowania miksu energetycznego, żeby atom nie był z niego „wypychany” przez OZE.

Trzeba zrobić odwrotnie? Wypchnąć OZE, żeby zrobić więcej miejsca dla atomu?

Ja jestem wielkim orędownikiem odnawialnej energii i w ogóle transformacji w kierunku bezemisyjnej gospodarki. Ale sytuacja, w której wszystkie siły i środki stawiamy na rozwój jednej czy dwóch technologii, w dodatku tak mało stabilnych, nie jest według mnie możliwa do utrzymania na dłuższą metę. Musimy też pamiętać, że każde państwo ma prawo do kształtowania własnego miksu energetycznego. Mamy w Unii państwa, takie jak Francja czy Słowacja, w których rola źródeł odnawialnych jest relatywnie niewielka, a jednak należą one do liderów dekarbonizacji.

Ale w Unii mamy wiążące cele udziału OZE.

Mam nadzieję, że będziemy zmierzać do tego, by określać te zobowiązania dla wszystkich źródeł bezemisyjnych, a nie tylko OZE. Dotąd opowiadała się za taką korektą przede wszystkim jedna stolica, dziś jest szansa, że to grono się poszerzy.

A na gruncie polskim? Pewnie jeszcze w tym roku dojdzie do kolejnej liberalizacji przepisów dla energetyki wiatrowej, ruszy nowa fala takich inwestycji. Powinniśmy wprowadzić pewne obostrzenia zabezpieczające stabilność systemu, np. obowiązki stabilizowania nowych źródeł odpowiednimi mocami magazynowymi?

Absolutnie tak, to warunek tego, żeby transformacja przebiegała dynamicznie, ale przy zagwarantowaniu jej zrównoważonego charakteru. Z punktu widzenia sieci to jest konieczność i warto, moim zdaniem, rozważyć wprowadzenie tego rodzaju regulacji stosunkowo szybko, np. właśnie przy okazji nowelizowania ustawy o energetyce wiatrowej. Przy czym zaznaczam, że wymogi powinny dotyczyć przedsiębiorstw działających w branży energetyki zawodowej, nie prosumentów czy energetyki przemysłowej. W przypadku tych można działać przy pomocy zachęt, np. wspierając dodatkowo budowę magazynów energii w systemach dotacyjnych.

W okresie powyborczym dużo mówiło się o audytach, w tym w projekcie jądrowym, i rozliczaniu poprzedników. Ostatecznie można jednak odnieść wrażenie, że w pana „działce” jest dość dużo ciągłości.

Operatorzy strategicznej infrastruktury energetycznej, w tym spółka PEJ, nie są podmiotami, które powinny być stawiane pod pręgieżem, publicznie biczowane albo rzucane na pożarcie lwom. To, co dzieje się w tych spółkach, powinno być jak najdalsze od tego typu igrzysk. Taką mam filozofię i stąd może wynikać wrażenie, że niewiele się zmienia.

Od wielu osób, także bardzo przychylnie nastawionych do projektu, słyszałem opinie, że bliższe przyjrzenie się sytuacji w spółce odpowiedzialnej za planowaną elektrownię jest konieczne. Niektórzy mówili o Bizancjum albo dziwili się, jak to możliwe, że dyrektorów już na etapie projektowym jest porównywalna liczba co w molochach w rodzaju PGE.

Na pewno prace, które prowadzimy, obejmują przegląd istniejących w spółkach zasobów, w tym różnych wydatków. Czy doszło do nadmiernej ekspansji, przerostu zatrudnienia na stanowiskach menedżerskich, zwłaszcza w okresie bezpośrednio poprzedzającym wybory, czy podpisywano wątpliwe umowy? Powiem tak: niemal codziennie natykamy się na coś, co nas zaskakuje. Prowadzimy w tych sprawach odpowiednie działania, ale nie chcę tego szerzej komentować.

Można też mówić o transparentności, która nie musi być realizowana w formie igrzysk. Planuje pan np. publikację jakiegoś dokumentu przedstawiającego wnioski z audytu?

Nie. To wrażliwe podmioty i nie można szeroko informować o ich wewnętrznej sytuacji. Ja osobiście nigdy zresztą słowa „audyt” nie używałem. Zapowiadałem natomiast bilans otwarcia. Pierwszym jego etapem i kluczowym elementem jest właśnie przedstawiona przeze mnie aktualizacja harmonogramu inwestycji, urealnienie dotychczasowych terminów.

W związku z dotychczasowymi ustaleniami bilansu otwarcia można spodziewać się np. jakichś zawiadomień do prokuratury?

Kilka spraw musimy jeszcze przeanalizować pod kątem możliwych działań na szkodę spółki. Niezależnie od wyniku tych analiz, duże wątpliwości budzą moim zdaniem porozumienia podpisane przez Polskie Elektrownie Jądrowe z dwoma potencjalnymi konkurentami na rynku energetyki jądrowej. Tym bardziej, że mowa w nich o udostępnianiu sobie informacji chronionych.

Rozmawiał Marceli Sommer