Tragedia w Koszalinie była momentem, w którym służby postanowiły oddzielić ziarno od plew. Branża twierdzi, że ma już ten etap definitywnie za sobą.
- Od euforii do niepewności
- Od kontroli do pakowania
- Od kawalerki po halę
- Od rozrywki po edukację
- Od rozpaczy po euforię
4 stycznia 2019 r. w pożarze koszalińskiego escape roomu To Nie Pokój zginęło pięć nastolatek. Następnego dnia premier Mateusz Morawicki zapowiedział opracowanie standardów, jakie będą musiały spełniać tego typu lokale. Joachim Brudziński, ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji, polecił zaś komendantowi Państwowej Straży Pożarnej skontrolowanie wszystkich escape roomów w kraju. Do akcji ruszyli strażacy, policjanci, inspektorzy budowlani. Nad branżą zebrały się czarne chmury.
Od euforii do niepewności
Myśl o stworzeniu escape roomu w Łodzi narodziła się w głowie wspólnika Barbary Otulskiej dokładnie 10 lat temu. Od początku plan imponował rozmachem i dbałością o szczegóły. Dlatego Otulska, dziś właścicielka firmy Mysterious Room, zaakceptowała go bez wahania.
Odpowiedni klimat zapewniła stara, obrośnięta bluszczem kamienica wynajęta od miasta. Piękna, posępna i zniszczona. Remont i przygotowanie pokoi zajęły prawie półtora roku. O wystrój wnętrz zadbali scenografowie, a o poziom rozrywki sztab złożony ze scenarzystów, z grafików, programistów i elektroników. Dzięki kredytom i niezachwianej wierze w projekt w 2015 r. na 300 mkw. powstał największy escape room w Polsce. Na wielbicieli zagadek czekało pięć tematycznych pokojów inspirowanych filmami, choć nie tylko. Były: Różowa Pantera, Indiana Jones, Władca pierścieni, Sherlock Holmes, ale był też pokój Absurdy PRL.
Początki były powolne. Informacje o Mysterious Room roznosiły się głównie pocztą pantoflową. Z każdym tygodniem coraz szybciej, bo zachwyceni gracze wracali, by odwiedzić kolejny pokój, i natychmiast dzielili się swoimi wrażeniami z innymi. Wkrótce Regionalna Organizacja Turystyczna Województwa Łódzkiego uznała Mysterious Room za miejską atrakcję. O łódzkim escape roomie zrobiło się głośno.
– Pomysłów nam nie brakowało – przyznaje Barbara Otulska. – W 2016 r. zorganizowaliśmy Wielką ucieczkę z Grand Hotelu, kostiumową grę miejską osadzoną w latach 20. ubiegłego wieku. Przez dwa dni zagrało w nią ponad 600 osób i po raz pierwszy pokazali nas w telewizji.
Wkrótce zapukał do nich świat kultury. Najpierw ekipa z łódzkiej Filmówki wpadła na pomysł, by promować swoje słuchowisko „Kim jest Max Winkler” za pomocą pokoju zagadek. Potem stworzyli pokój promujący „Lampiony”, książkę Katarzyny Bondy.
Wpadli też na pomysł, by przygotować escape room w kontenerze. – Szliśmy autostradą do nieba – wspomina Otulska. – Mieliśmy opracowane standardy pracy, wiedzieliśmy, czego oczekuje klient, jak szkolić pracowników, był nawet moment, że rozważaliśmy franczyzę. I wtedy wydarzył się Koszalin.
Dzień po tragicznych wydarzeniach Barbara Otulska była umówiona w gmachu Telewizji Polskiej na Woronicza. TVP chciała, by ekipa z Łodzi stworzyła w holu escape room, który byłby opowieścią o wybranych programach. Kiedy Otulska rozpoczynała rozmowy, do Mysterious Room weszła pierwsza kontrola. Na jednej się nie skończyło. Straż pożarna, nadzór budowlany, inspekcja pracy, sanepid. Żadna nie dopatrzyła się nieprawidłowości. Odetchnęli.
Za wcześnie.
Od kontroli do pakowania
Lock.me to portal, który powstał z myślą o pasjonatach escape roomów. W swojej bazie ma ok. 3 tys. pokoi z 11 krajów. Można je przeglądać, rezerwować i wystawiać im opinie.
Z danych Lock.me wynika, że w Polsce jest dziś 527 escape roomów. Przed 2019 r. było ich 1015. Większość zniknęła w krótkim czasie po tragedii w Koszalinie. Ale wbrew pozorom w wielu przypadkach przyczyną nie były problemy ze spełnieniem wymogów bezpieczeństwa.
Łukasz Rynkowski, właściciel firmy Black Cat Escape Room, mówi o tym tak: pan minister Brudziński chciał się pokazać jako mocny szeryf, więc w swoich publicznych wystąpieniach dał do zrozumienia, że z tymi escape roomami jest coś nie tak. Stąd z jednej strony zapowiedź drobiazgowych kontroli i nacisk na służby, żeby stosowały prawo najostrzej, jak się da. A z drugiej – przekaz do ludzi, że lepiej omijać te miejsca, póki nie zrobią z nimi porządku. Więc ludzie zaczęli ich unikać, co dla wielu właścicieli oznaczało kłopoty z płynnością finansową. I puentuje: państwo dla politycznych korzyści zastosowało odpowiedzialność zbiorową.
W Mysterious Room szybko zdali sobie sprawę z zagrożenia. W lutym zorganizowali bezpieczną niedzielę. Założyli białe koszulki z napisami „Dobre pokoje, ja się nie boję” i „Wiem, że jesteśmy bezpieczni”. Gracze nie zawiedli. Mieli grono wiernych fanów, którzy zmobilizowali innych. Przez cały dzień żaden z siedmiu przygotowanych pokoi nie stał pusty. Rozmawiali z gośćmi, pytali ich, czy czują się bezpieczni. Filmiki wrzucali na Facebooka i stronę internetową escape roomu. – Wiedzieliśmy, że jesteśmy wszyscy na cenzurowanym, że musimy się pilnować, ale wtedy wydawało się, że ciężkie chwile uda się przetrzymać – wspomina Otulska.
Cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony. W czerwcu dotarło do nich pismo z urzędu miasta, z którego wynikało, że po wakacjach muszą opuścić wynajmowany budynek. Nadzór budowlany uznał użytkowanie lokalu za niewłaściwe. Podobno urząd nigdy nie przekwalifikował go z mieszkalnego na użytkowy. – Podpisali z nami umowę, przez pięć lat wszystko było w porządku i nagle okazało się, że nie jest. Dla wszystkich było oczywiste, że to jedynie pretekst, by się nas pozbyć – mówi Barbara Otulska.
Gdy zrozumieli, że nic nie wskórają, pożegnali się z graczami na Facebooku. I zaczęli się pakować. – Choć nie wiedziałam co dalej, wierzyłam, że to jeszcze nie koniec – mówi właścicielka Mysterious Room. – Dlatego pakowaliśmy się jak do przeprowadzki, każdy pokój do osobnego kontenera.
Od kawalerki po halę
Proces przed Sądem Okręgowym w Koszalinie ruszył w grudniu 2021 r., prawie trzy lata od tragedii. Prokurator postawił zarzuty czterem osobom: Miłoszowi S., organizatorowi przedsięwzięcia, jego matce i babci, które pomagały mu zakładać i prowadzić działalność, oraz zatrudnionemu kilka tygodni przed tragedią pracownikowi. Wszyscy zostali oskarżeni o umyślne stworzenie niebezpieczeństwa wybuchu pożaru i nieumyślne doprowadzenie do śmierci pięciu nastolatek.
Miłosz S. nie przyznał się do winy. W oświadczeniu, o którym rozpisywała się prasa, stwierdził, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Wyliczał, że kupił dwie apteczki, że zlecił demontaż starego pieca i zainstalowanie czujników czadu. Tłumaczył, że wprawdzie w oknach były kraty, ale nie on je montował, tylko właścicielka mieszkania, która nie chciała się zgodzić na ich demontaż. Przyznał, że drzwi w pokoju nie miały klamek i żeby przez nie wyjść, trzeba było znaleźć klucz. Na tym m.in. polegała gra. Ale dodał, że poza brakiem klamek nie było w nich dodatkowych zabezpieczeń i można je było łatwo wyważyć.
Pracownik, który miał monitorować grę i obserwować graczy, nie robił tego, bo wyszedł rozmienić pieniądze. Kiedy wrócił, eksplodowała butla z gazem. Twierdzi, że nie miał szans pomóc dziewczynom – ogień odciął mu drogę.
Nawet dla przedstawicieli branży tłumaczenia oskarżonych brzmiały mało przekonująco. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym przypadku nie wszystko było tak, jak powinno. I nic w tym dziwnego, bo początki branży, jak mówi Rynkowski, były gwałtowne, a jej burzliwy rozwój nie zawsze szedł w parze z jakością. Kapitał i wiedza były raczej mizerne. Lokale często małe, poziom scenografii słaby, fabuła żałośnie prosta i mało spójna, niewiele elektroniki, dużo zagadek na papierze i kłódek do otwarcia. A do tego lecąca w tle muzyka z radia. Państwo nie dostrzegało branży, więc nie było żadnych szczególnych wymogów dotyczących bezpieczeństwa. Wszystko zależało od właściciela. – O różnicy, jaka dzieli tamten czas od obecnego, świadczy to, że wtedy wystarczyło na rozkręcenie interesu 20–30 tys. zł, a dziś bez kilkuset tysięcy na jeden pokój nie ma o czym marzyć – mówi Rynkowski.
On też zaczynał w wynajętym mieszkaniu w bloku. Najpierw pracował sam, potem zatrudnił pracownika. Kiedy po tragedii w Koszalinie ruszyły kontrole, miał już wspólników i przenosił biznes do kilkusetmetrowego lokalu na warszawskim Grochowie. Teraz może się pochwalić pięcioma tematycznymi pokojami, w tym pokojem Powstanie Warszawskie, który przez wiele miesięcy był na szczycie rankingu najlepszych escape roomów w Polsce, a na świecie zajmował w tym roku 77. miejsce. Zatrudnia aktorów, którzy uczestniczą w grze, zespół elektroników i plastyków, a zaplecze techniczne zajmuje jedną trzecią powierzchni całego escape roomu. Do tego bar, sala integracyjna i malutka sala kinowa ze stylizowanym projektorem, gdzie można obejrzeć krótki film wprowadzający w fabułę wybranego przez gości pokoju. – Byłem w zeszłym roku w Atenach, gdzie są jedne z najlepszych escape roomów na świecie – opowiada Łukasz Rynkowski. – Pokoje są wręcz gigantyczne. Lokale mają tam chyba tańsze niż w Warszawie, więc często cały dom to jeden pokój zagadek. Kilkaset metrów kwadratowych, mnóstwo tuneli, ciasnych pomieszczeń, aktorzy. Show niesamowite. Ale jeśli chodzi o zasady bezpieczeństwa, oznaczenie wyjść awaryjnych, obecność gaśnic, to zero, nic. U nas nie do pomyślenia. To pokazuje, jaką od 2019 r. przeszliśmy drogę.
Nie tylko w kwestii bezpieczeństwa.
Od rozrywki po edukację
Bartosz Idzikowski, twórca portalu Lock.me, przyznaje, że escape roomy powstały głównie z myślą o wielbicielach zagadek i gier RPG. Ich potencjał szybko jednak dostrzegli inni. – Rozrywka nadal jest bardzo ważna, ale okazuje się, że zabawę można wykorzystać do innych celów, np. jako element rekrutacji do pracy – tłumaczy Idzikowski.
Odbywa się to tak: do escape roomu przychodzi szef z grupą ludzi, którzy się nie znają. Kiedy oni wchodzą do pokoju, on na monitorze, przy którym siedzi prowadzący grę, obserwuje, jak sobie radzą. Widzi, kto przejmuje rolę lidera, a kto woli nad rozwiązaniem problemu pochylić się sam, w ciszy. – Stało się to na tyle popularne, że niektóre escape roomy mają przenośne pokoje zagadek, z którymi jeżdżą do firm – mówi Idzikowski.
Coraz częściej po escape roomy sięga też branża reklamowa. Nie zraża jej nawet niska przepustowość, bo do specjalnie przygotowanego pokoju wejdą nie więcej niż cztery czy pięć osób. Niewielki zasięg rekompensuje to, że podczas rozwiązywania zagadek zaangażowany w grę uczestnik nie przechodzi obok reklamowanej marki obojętnie. Tym bardziej jeśli w akcję jest zaangażowana znana osoba. Adidas skorzystał z tej formy dotarcia do klienta w ramach głośnej kampanii z Maffashion.
Escape roomy odgrywają też rolę edukacyjną. W facebookowej grupie Escape room w edukacji ponad 21 tys. nauczycieli wymienia się scenariuszami gier i nawzajem szkoli, jak najlepiej wykorzystać je do nauki. – I wreszcie aspekt sportowy – podkreśla Idzikowski. – Rywalizacja kłóci się nieco z ideą zabawy, ale od początku byli gracze, którym zależało na tym, by pokój przejść szybciej od innych.
W escape roomach od początku na ścianach pojawiały się galerie chwały. W 2017 r. Lock.me zorganizował więc pierwsze mistrzostwa Polski. Do eliminacji przeprowadzonych w formie gry online stanęło 3 tys. osób. Finał był rozgrywany w realu, w specjalnie na ten cel przygotowanym premierowym pokoju. – Podczas pandemii finał też musieliśmy rozgrywać online, więc pomyśleliśmy, że w tej formule możemy nieco rozszerzyć obszar rywalizacji. I w ten sposób zorganizowaliśmy mistrzostwa świata – mówi Idzikowski.
W ubiegłym roku eliminacje do mistrzostw świata odbyły się online, ale finał po raz pierwszy był już w realu. W ostatecznej potyczce, która odbyła się we Wrocławiu, uczestniczyło 10 najlepszych zespołów, m.in. z Kanady, USA i Japonii. – Same zawody to dla każdej drużyny raptem dwa razy po 20 minut, ale oni przyjechali nie tylko po to, by wziąć w nich udział. Polska słynie z topowych escape roomów, więc przy okazji przyjeżdżają je pozwiedzać. U nas zdecydowanie jest co zobaczyć, a do tego stosunek jakości do ceny gier jest bardzo korzystny – tłumaczy Idzikowski.
Od rozpaczy po euforię
Przeczucie, które towarzyszyło Barbarze Otulskiej, kiedy pakowała wyposażenie Mysterious Room do skrzyń, nie zawiodło. – Paweł Makuła to człowiek, z którym przed tragedią w Koszalinie długo rozmawialiśmy o franczyzie. On miał lokal wynajęty w Warszawie i budżet na działalność, my mieliśmy sprzęt, więc zamiast bawić się we franczyzę, postanowiliśmy poprowadzić interes wspólnie – wspomina.
Pierwszy pokój w Warszawie otworzyli w czerwcu 2020 r. W październiku z powodu pandemii wszystkie escape roomy zostały zamknięte. Przerwa trwała długo, do czerwca 2021 r. Ale nawet wtedy, gdy nie mogli mieć gości, nie przestali wierzyć, że tym razem się uda. Prowadzili internetowy sklep z gadżetami i grami planszowymi, przyjmowali zamówienia na rekwizyty, które robili we własnym warsztacie, budowali kolejne pokoje. Opłaciło się.
Teraz w tygodniu jest nieco luźniej, ale na weekendy bilety do Mysterious Room lepiej zarezerwować wcześniej. Dla Politechniki Warszawskiej stworzyli escape room, który jest narzędziem edukacyjnym – kolejno odszukiwane wskazówki prowadzą do konkretnych rozwiązań. Dla lekarzy opracowali grę, w której policjant rozwikłuje zagadkę tajemniczej śmierci mężczyzny. Rzecz dotyczy pneumokoków. Wymyślili proste escape roomy edukacyjne, z których korzystają nauczyciele. – Wyrazem uznania dla tego, co robimy, było zamówienie u nas pokoi na mistrzostwa świata – podsumowuje Barbara Otulska.
Przyznaje, że przed Koszalinem było wiele firm garażowych – małych, działających nieco chałupniczo, co nie znaczy, że źle. Dziś finansowy próg wejścia w biznes jest znacznie wyższy. Mało kto traktuje escape roomy hobbistycznie – firmy mają plan biznesowy, ambicje. O wysokich standardach nie mówiąc.
Od plew do ziaren
Filip Mroczek, właściciel Wyjścia Awaryjnego, twierdzi, że od samego początku polskie firmy zwracały uwagę na konieczność zapewnienia odpowiedniego komfortu gry i bezpieczeństwa. Każdy projektant gry musi się zmierzyć nie tylko z kwestią „prawidłowego przejścia gry” przez graczy, lecz także z wizją potencjalnych problemów. Dlatego już w 2014 r. w escape roomach pojawiły się tzw. panic buttony i gaśnice, a układ pomieszczeń projektowano z myślą o bezpieczeństwie graczy.
– Niestety, jak w każdej branży, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie się starał szukać skrótów i sposobów, aby osiągnąć swój cel jak najłatwiej i jak najszybciej. Tragedia w Koszalinie była momentem, w którym odpowiednie służby postanowiły oddzielić ziarno od plew. Tak się stało i ten etap jako branża mamy już definitywnie za sobą – twierdzi Filip Mroczek.
Sprawa przed koszalińskim sądem jeszcze się nie skończyła, choć – jak mówi rzecznik tamtejszej prokuratury okręgowej Ryszard Gąsiorowski – proces jest zaawansowany. Do oddzielnego postępowania został wyłączony wątek działania służb w dniu tragedii, co do którego rodzice ofiar mają poważne zastrzeżenia. Śledztwo w tej sprawie zostało przedłużone. – Prokuratura zbiera materiały pojawiające się w trakcie rozprawy, zeznania biegłych, strażaków, pracowników służb medycznych, porównujemy je, by wychwycić ewentualne różnice – tłumaczy prokurator Gąsiorowski. – Szukamy nowych elementów, które pomogłyby w zakończeniu postępowania.
Śledztwo, jak zapowiada, potrwa jeszcze kilka miesięcy. Tyle samo lub dłużej trzeba będzie poczekać na finał toczącego się procesu, ale na przyszłość branży wyrok raczej nie będzie miał wpływu. Wygląda na to, że od escape roomów nikt na razie uciekać nie chce. Ani właściciele, ani gracze. ©Ⓟ
Kiedy pracownicy wchodzą do pokoju, szef obserwuje, jak sobie radzą. Widzi, kto przejmuje rolę lidera, a kto woli nad rozwiązaniem problemu pochylić się sam