Ani się obejrzeliśmy, a rady nadzorcze w największych firmach z państwowym udziałem, tych notowanych na giełdzie, zostały wymienione. Jednym z pierwszych ruchów każdej z rad było zaś usunięcie dotychczasowych prezesów i kojarzonych z poprzednią władzą pozostałych członków zarządów. Teraz scenariusz będzie się powtarzał w spółkach zależnych. W niektórych jest już dość zaawansowany.
Z pierwszą odsłoną odpolitycznienia spółek, w których udziały ma Skarb Państwa, jak jest określana wymiana menedżerów bliskich poprzedniej ekipie rządzącej, nowa władza poradziła sobie niemalże koncertowo. Stare ekipy po wyborach zdążyły porządzić spółkami jeszcze przez prawie trzy miesiące. Najpierw potrzebna była zmiana w fotelach ministrów. Ci nowi też nie mogli działać według własnego widzimisię (o czym przekonał się minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz, próbując zmian w mediach publicznych, choć tam są też inne ograniczenia) – kodeksowe terminy związane ze zwoływaniem walnych zgromadzeń musiały być dotrzymane. Ale gdy to się stało, miotła pracowała błyskawicznie.
Ani się obejrzeliśmy, a rady nadzorcze w największych firmach z państwowym udziałem, tych notowanych na giełdzie, zostały wymienione. Jednym z pierwszych ruchów każdej z rad było zaś usunięcie dotychczasowych prezesów i kojarzonych z poprzednią władzą pozostałych członków zarządów. Teraz scenariusz będzie się powtarzał w spółkach zależnych. W niektórych jest już dość zaawansowany.
Już w momencie powołania nowych rad poziom trudności jednak wzrasta. W przedwyborczych zapowiedziach była mowa właśnie o odpolitycznieniu. Już widać, że jeśli chodzi o same rady nadzorcze, nie zawsze można mówić o spełnieniu obietnic. Trudno mieć pretensje, gdy chodzi wprost o przedstawiciela Skarbu Państwa w spółce, wtedy może być i ministerialny urzędnik. Dlaczego jednak zdarzało się, że państwowy akcjonariusz nie akceptował kandydatów finansowych inwestorów mniejszościowych, nie jest już tak łatwo zrozumieć. Nie mówiąc już o przykładach osób blisko związanych z polityką (jak Ireneusz Sitarski w Orlenie – wiceminister skarbu za rządów lewicy, obecnie niezależny członek rady nadzorczej delegowany do zarządu).
A trzeba jeszcze znaleźć nowych menedżerów. To jasne, że takich, którzy sympatyzują z nową koalicją jest więcej, niż zwolenników Prawa i Sprawiedliwości czy Konfederacji, ale zostaje jeszcze kwestia selekcji. Oraz zasad, na jakich ta selekcja jest dokonywana.
Gdzieniegdzie udało się już wybrać nowych prezesów, w części spółek zostały ogłoszone konkursy na prezesów i członków zarządu. Stało się to, zanim jeszcze poznaliśmy choćby projekt zapowiadanej ustawy, która ma pozwolić na „odpolitycznienie”. Co oznacza, że w ogłoszeniach o konkursach uwzględnia się wymogi, które wynikają z obowiązujących dziś przepisów. Spora część z nich to dorobek Prawa i Sprawiedliwości. Przykładowo wymóg, by kandydat nie wchodził „w skład organu partii politycznej reprezentującego partię polityczną na zewnątrz oraz uprawnionego do zaciągania zobowiązań”, wynika wprost z ustawy o zarządzaniu mieniem państwowym przyjętej w 2016 r., a więc za czasów Zjednoczonej Prawicy.
Konkursy „wyprzedzające” ustawę rodzą parę pytań. Jeśli wymogi zostaną zaostrzone, to jaki będzie mandat tych menedżerów, którzy będą wybrani wcześniej? Zostaną do końca kadencji w zarządzie? Trzeba będzie sprawdzić, czy spełniają nowe wymogi apolityczności (i kwalifikacji)? A może trzeba będzie przeprowadzić postępowanie od początku, więc niepotrzebnie starali się przygotować aplikację (jeśli był na to tydzień, to mieli szczęście, bo jak wiemy, były i takie przypadki, że na przesłanie dokumentów dano dwa dni)?
Założenia – bo jeszcze nie projekt – ustawy o odpolitycznieniu parę tygodni temu zapowiadano na koniec lutego. Ostatnio wiceminister aktywów Robert Kropiwnicki deklarował, że trwają konsultacje i „to chwilkę jeszcze potrwa”. Wygląda, jakby do tego odpolitycznienia trochę zabrakło przygotowania. ©℗