Czyżby szły święta? Renifer niby już ściele się gęsto po galeriach, ale nie ufamy przecież ani jemu, ani bałwanowi, ani całej reszcie świątecznego tałatajstwa, bo rozłazi się toto już jesienią, a chowa dopiero na wiosnę.
Jeden jest tylko całkowicie niezawodny znak nadchodzących świąt, jedna rzecz tylko zapowiada je niezawodnie jak świstak wiosnę, a jest nią drętwica klockowa. Doświadczają jej elfy, w tej roli szaro odziani rodzice pod czterdziestkę, którzy już dziś w smykach, empikach i innych fikumikach zaczynają snuć się pod półkami z Lego. W rękach mają zmięte listy do Świętego Mikołaja, na nich nabazgrolone kredką nazwy zestawów, których szukają pośród pudeł; teraz uwaga, wyciągają, spojrzą na cenę i o! Macie drętwicę klockową. Pusty wzrok, lekki paraliż, oczy jak spodki. Drętwica.
W 2014 r. firma Lego zarobiła prawie 940 mln euro, czyli niemal osiem razy więcej niż w roku poprzednim. Stała się tym samym największą firmą zabawkarską świata, wyprzedzając nawet Barbie, to znaczy produkującą ją firmę Mattel. Oznacza to, że drętwica zawsze mija, a rodzice, ciocie, wujkowie i dziadkowie w końcu ruszają z pudłami do kas. U źródła sukcesu Lego nie leży jednak dziecięce wycie, szał i choroby psychosomatyczne; takie rzeczy wprowadzają pod strzechy świnkę Peppę, Auta, Elsę czy właśnie Barbie. Sukces Lego to wycie, szał i choroby psychosomatyczne plus wewnętrzny spokój rodziców płynący z przekonania o moralnej słuszności klockokonsumpcji.
Pamiętacie jeszcze „Świat Zofii” Gaardera, gdzie tytułowa adeptka filozofii ma odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego klocki Lego są najgenialniejszą zabawką świata?”. Odpowiedź: bo są wszechstronne – można z nich zbudować wszystko. Klocek, który dziś jest częścią zamku, jutro będzie ręką robota. Poza tym są wieczne: klocki naszych rodziców pasują do naszych klocków, które pasują do klocków naszych dzieci. Jak atomy, jak ziszczony sen Demokryta, Lego zbudują każdy wszechświat, jeśli tylko weźmie je w ręce sprawny demiurg. Mówił o tym chwalony przez krytyków film „Lego przygoda” z 2014 r., którego przesłaniem było właśnie „uwolnij umysł, zostań Architektem” i „możesz zbudować wszystko”.
Barbie zakupić: skazać córkę na autoagresywną anoreksję. Kosmiczny superblaster z plastiku podarować: wbić syna w szpony pomylonej wizji męskości i nieco ogłupić. Klocki Lego nabyć: dać kreatywność, światy nowe otworzyć, wyobraźnię szkolić, przed bezsensowną konsumpcją dziecię chronić. A jeśli brzmi ci to pięknie, rodzicu odrętwiały, to odłóż natychmiast to pudło, odejdź od półki, a kysz, wystaw w stronę Lego kołek osinowy, bo nie dość, że Lego żadnej z tych pięknych cnót już nie kształci, to jest w dodatku katalizatorem wielowątkowej kulturowej schizofrenii. Jesteś robiony w konia, a właściwie to sam się w konia robisz; nie, jeszcze inaczej: prosisz się, by w konia cię zrobiono, podkładasz się wkoniorobom, bo tylko zrobiony w konia możesz osiągnąć jako taką jednoczesną symbiozę z dzieckiem, sumieniem, rynkiem i samoobrazem.
Zacznijmy od tego, że Lego jest obrandowane w sposób, który Naomi Klein musi przyprawiać o migotanie komór. Mój siedmioletni syn jeszcze nie oglądał „Star Wars”. Nie oglądał też filmu „Ninjago” czy „Chima”, o ile takie filmy są, szkoda googlować. Rozpoznaje te marki wyłącznie dzięki Lego, gazetkom Lego i obrandowanym książkom wydawanym przez Lego. Jak kiedyś się zorientuje, że Luke Skywalker nie ma żółtej głowy i łapek z haczyków, to dopadnie go jakaś wersja drętwicy.
– No dobrze – powie odrętwiały rodzic – ale cóż z tego? Branding brandingiem, ale kupno Sokoła Millenium może zakończyć się zniszczeniem Sokoła Millenium i zbudowaniem nowego statku. Wiwat Architekci! Demokryt, atomy!
Otóż nie, drogi rodzicu, zbudowanie Sokoła Millenium (cena zestawu: 700 zł) zajmie dziecku dwa dni, myślisz, że ono teraz go radośnie rozwali, by zostać tym, jak mu tam, Architektem? Postawi go w pokoju, na ścisk żołądka kolegom biedniejszym i tym z rozsądnymi rodzicami. – Hej – mówi niepewnie ten sam rodzic – może i sam nie rozwali, ale na pewno się o Sokoła potknie albo walnie weń piłką; efekt będzie ten sam? Wiwat Architekci? Atomy, Demokryt, nowe światy?
O, rodzicu naiwny, naiwność twoja jest tym większa, że dotyczy ciebie samego i meandrów własnej twej duszy. Dziecko walnie piłką w wiele rzeczy, ale na Sokoła będzie uważać, bo dziecko zna dobrze twój sekret: to ty sam się najbardziej wkurzysz, jak Sokół poleci, to ciebie serce zaboli, to ty to wiesz i takie informacje podświadomie wysyłasz, że wiaderko klocków wielofunkcyjnych kosztuje jedną piątą Sokoła i gdybyś naprawdę chciał, żeby Sokół z miejsca poszedł na żyletki, torując drogę statkom wyobraźni, tobyś kupił wiaderko takich „ogólnych” klocków. Tak, wiem, trudno je znaleźć, ale podobno istnieją.
– Ech – spyta skołowany rodzic – czyli mam kupić klocki ogólne, tak? No nie, nie możesz, bo przecież w klockach ogólnych nie ma Hana Solo ani R2-D2. Obu tych niezwykle pożądanych delikwentów można dorwać, tylko kupując dwa osobne zestawy.
– Czyli mam jednak kupić Sokoła? – Tak, a do niego jeszcze „Ucieczkę droidów”. To znaczy jeśli chcesz, żeby dziecko się cieszyło.
– No dobrze. Kupię. Ale postaram się bardziej, będę promował zmiany i przebudowy! Niech zbuduje Sokoła i Ucieczkę, a potem niech z tego zrobi sobie coś innego, na przykład Hogwart. – Hogwart? Oszalałeś, rodzicu? Nie wiesz, że klocki się specjalizują, że coraz mniej mają z atomów, chyba że Skłodowska-Curie jeszcze żyje i w podziemiach Lego odkrywa pierwiastki niemożliwe? Kapsuła uciekających droidów składa się w zasadzie z trzech wielkich części, z których można zbudować jedynie... kapsułę droidów. Lego Hogwart natomiast jest jeszcze dostępny na Allegro, w komplecie figurka Hedwigi. Można z niego zbudować Hogwart lub, jeśli znienacka kopnie cię duch wyobraźni, nieco mniejszy Hogwart. Polecam też z całego serca zestaw Lego Friends „Balon”, jeśli masz córkę, oczywiście. To w zasadzie odlany z jednego kawałka różowy balon plus figurki. Demokryt, Architekci, wiwat.
– Jednak przesadzasz – protestuje rodzic i ujawnia, że w pokoju dziecka istnieje przecież szuflada, w której są szczątki starych zestawów, różne klocki, nawet stare klocki jego, rodzica... nic tylko budować, a Sokół niech sobie nawet stoi na półce. Czyli te klocki były tam cały czas, tak? A ty nawet okiem nie mrugnąłeś, gdy dziecko zachciało Sokoła? I pojazd Ninjago? I Micro AT-AT? To nie tak, że dziecko jest rozpieszczone, a przynajmniej niekoniecznie tak jest. To ty sam akceptujesz nowe legoreguły – że klocki nie są już budulcem, ale zabawką, że z fizyki cząstek elementarnych przeniosły się na poziom Newtona. Dlatego chcenie kolejnych zestawów wydaje ci się zupełnie naturalne. Bo jak się już ma Elsę, to przecież chce się Olafa, nikt ci nie powie „A Olafa to se zrób”. To dlatego po obejrzeniu „Lego Przygody”, tego hymnu na cześć nieskrępowanego tworzenia, kupiliście z synem zestaw „Lego Przygoda” i składaliście go zgodnie z instrukcją.
Żeby było jasne: nie mam w zasadzie nic przeciwko Lego. Ceny potrafią człowieka wbić w drętwicę, ale zabawka fajna, kolorowa; tu ninja, tu droid, tu balon. Jak to, panie, w zabawkach. Bywa też, nie powiem, że nie, że dzieciak coś tam sobie czasem buduje. Ale to, co mnie fascynuje, to niesamowity sposób, w jaki Lego zagospodarowało rodzicielski dysonans poznawczy. Sprawić, że miliony rodziców, dziadków, wujków i cioć uczestniczą w konsumpcji chwilowej i obrandowanej, kupują przedmioty efemeryczne, sekundują fascynacji dziecka Minecraftem, Bionicle, Ninjago i Chima – i jeszcze czują się tak, jakby robili dzieciom coś dobrego. Wydaje im się, że stoją niejako poza rynkiem, że zaprzęgli rynek do swoich edukacyjnych celów (Architekci! Demokryt!). Tymczasem to rynek stwarza im możliwość wygodnej schizofrenii, w ramach której mogą być jednocześnie wehikułami bezsensownej konsumpcji, bohaterami swoich dzieci i – jakimś cudem – odpowiedzialnymi rodzicami. Jak to się mówi, win-win.
Co robić? Nic. Kupować Lego albo nie. Byle człowiek rozumiał, co się z nim dzieje, dlaczego robi raczej jedno niż drugie. Bo potem jest jak z tym filmem: człowiek ogląda „Życie: Przygoda”, mówią mu, że może wszystko, a potem kupuje zestawik „Życie: Przygoda” i składa sobie, ciułając klocki, według instrukcji. ©?
Rynek stworzył nam możliwość wygodnej schizofrenii, w ramach której możemy być jednocześnie wehikułami bezsensownej konsumpcji, bohaterami swoich dzieci i – jakimś cudem – odpowiedzialnymi rodzicami.