Czy twierdzenie, że polityki klimatyczne najmocniej uderzają w najsłabszych ekonomicznie, to demagogia? A może twardy fakt? Zachód – a zwłaszcza UE – uznały walkę z globalnym ociepleniem za strategiczny cel.

Pytanie od dawna nie brzmi: „Czy walczyć?”, lecz: „Jak robić to szybciej i skuteczniej?”. Temu celowi służy pakiet Fit for 55. Ten zestaw zobowiązań jest jednak tylko sposobem, by mocniej naciskać pedał gazu w pojeździe, który ma dowieźć Europę do wymarzonej zeroemisyjności. Podczas gdy prawdziwym silnikiem wehikułu pozostaje system ETS, funkcjonujący od prawie dwóch dekad europejski mechanizm handlu emisjami CO2.

Literatura na temat ekonomicznych skutków handlu emisjami jest bujna niczym lasy równikowe. Co znamienne, dominują tu prace podkreślające efektywność tego sposobu walki z globalnym ociepleniem. I większość z nich nie pozostawia wątpliwości, że obłożenie emisji CO2 karnym podatkiem wpływa na poszukiwanie czystszych alternatyw. Dużo mniej jest jednak prac próbujących oszacować, jak rozkładają się społeczne koszty tego typu polityk. I właśnie tę lukę wypełnia praca przedstawiciela młodszego pokolenia ekonomistów Diega Känziga z Uniwersytetu Północno-Zachodniego w amerykańskim stanie Illinois.

Od razu trzeba dodać, że sam autor jest świadom, iż obecny – a więc oparty na logice handlu emisjami – sposób walki z globalnym ociepleniem jest przez wielu obywateli zachodnich krajów uznawany za społecznie niesprawiedliwy. Wie też, że tego typu argumenty nie są mile widziane w głównym nurcie debaty. Mimo to ekonomista idzie tym tropem. Za co należą mu się słowa dużego uznania.

Zwłaszcza że wnioski, do jakich dochodzi, nie są politycznie poprawne. Ale po kolei. Jego analiza opiera się na badaniu tego, jak skutki wahań cen emisji CO2 przekładały się na dobrobyt różnych grup społecznych krajów uczestniczących w systemie ETS. Bez mała 20-letnią historię funkcjonowania systemu można podzielić na trzy wyraziste fazy. Pierwsza (lata 2005–2007) polegała na jego rozruchu. Druga (2008–2012) to spadki cen emisji. I dopiero faza trzecia (2013–2022) przyniosła wzrosty kosztów dla trucicieli. Zwłaszcza po 2018 r. Ta faza interesuje Känziga najbardziej, bo to w jej trakcie system ETS zaczął faktycznie boleć.

Kogo zabolało? Wzrosty cen emisji najmocniej uderzyły w najsłabsze gospodarstwa domowe. I to dwojako. Przede wszystkim z powodu rosnących cen energii. Bo ta jest towarem o stałym popycie – a więc takim, z którego trudno zrezygnować. W konsekwencji – przy stagnacji dochodów w większości krajów rozwiniętych – zwiększające się wydatki na rachunki za prąd i gaz uderzyły w biedniejszych mocniej. Drugi rodzaj negatywnego wpływu polegał na tym, że biedni są bardziej zależni od wahań koniunktury i bezrobocia w tych branżach, w które wyższe ceny emisji najmocniej uderzały. W rezultacie w latach 2018–2022 to biedni faktycznie odczuwali skutki rozkręcania się systemu ETS. Podczas gdy bardziej zamożne gospodarstwa domowe w zasadzie tego efektu nie zaznały.

Praca Känziga pierwszy raz – przynajmniej na tle znanej mi literatury – tak wyraźnie pokazuje, że mają rację ci, którzy podkreślają konieczność sprawiedliwszego rozkładania skutków polityki klimatycznej. Jeżeli to się nie wydarzy – przekonuje Känzig – to ludzie się do tych zielonych haseł w końcu zniechęcą. Ze swej strony dodać mogę tylko tyle, że ma rację. To się niestety już dzieje. ©Ⓟ