Mimo że przeznaczamy coraz więcej czasu na rozrywkę, poczucie, że jesteśmy zarobieni po kokardę, rośnie. Dlatego powinniśmy nauczyć się stawiania granicy, poza którą nie musimy robić rzeczy z określonego powodu.
Nadszedł moment na rewolucję w myśleniu o zysku – głównym bodźcu napędzającym gospodarkę. Oto żyjemy w czasach pełnych sprzeczności. Mamy coraz więcej, lecz coraz częściej odczuwamy pustkę (pisałem o tym w tekście „Zapobiec rozpaczy”, DGP 49/2023). Boimy się, że sztuczna inteligencja odbierze nam pracę (o tym w „To wciąż tylko narzędzie”, DGP 64/2023), a jednocześnie walczymy o krótszy tydzień pracy (tekst „Podziękuj Fordowi”, DGP 44/2023). Plączą się w nas niespójne ambicje i buzują zmienne emocje, z którymi nie umiemy sobie poradzić. To poletko dla hochsztaplerów sprzedających łatwe recepty: coachów, Mentzenów i Zandbergów, identyfikujących po swojemu wrogów „normalności”.
Można odnieść wrażenie, że cywilizacja wchodzi w tragikomiczny kryzys. Erich Fromm w książce „Mieć czy być” pisał o ślepej uliczce posiadania, przeciwstawiając je głębi relacji międzyludzkich. Dotykał prawdy, ale nie sięgał wystarczająco daleko. Znajdujemy się nie w kryzysie, lecz w momencie dostosowania do zmian, które sami sprowokowaliśmy. Zmian błogosławionych, o ile je zrozumiemy i we właściwy sposób zinternalizujemy. Co więc jest największym wyzwaniem współczesności?
Odkrycie wartości lenistwa.
U progu nowej ery
Żeby znaleźć wyjście z labiryntu, porzucić poczucie zagubienia, nie potrzeba rewolucji. Wystarczy odkryć i zaakceptować w sobie duszę prehistorycznego łowcy zbieracza, który po pracy po prostu odpoczywał. Czas to pieniądz? Nie do końca. Pieniądz jest po to, byśmy mieli czas. Im więcej czasu, tym lepiej.
Wiem, że to brzmi trochę wariacko. Ale nie ja to wymyśliłem. Już Adam Smith wiedział, że pracujemy tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne, bo z natury jesteśmy leniwi. Lenistwo jest wyrazem najradykalniejszego konserwatyzmu, a nawet reakcjonizmu.
„Pochwałę lenistwa” głosił w eseju o takim tytule słynny matematyk i filozof Bertrand Russell. Pisał, że „droga do szczęścia i dobrobytu leży w zorganizowanym zmniejszeniu pracy”. Podkreślał, że „technika umożliwiła, by wypoczynek nie był prerogatywą małych uprzywilejowanych klas, ale prawem równomiernie rozłożonym w całej społeczności. Moralność pracy jest moralnością niewolników, a świat nie potrzebuje niewolnictwa”. Wybaczmy Russellowi wiarę w możliwość odgórnego wprowadzenia etosu leniucha. Były lata 30. XX w., a naiwne wyobrażenia o możliwościach inżynierii społecznej musiały poczekać dopiero do wojny światowej, by rozpaść się w pył.
Czas to pieniądz? Nie do końca. Pieniądz jest po to, byśmy mieli czas. Im więcej czasu, tym lepiej
W kwestii zysku i pracy Russell dostrzegał jednak coś, co w analizach problemów społecznych często umyka. Zysk jako cel naszych działań ulega ekonomicznej absolutyzacji albo humanistycznemu odrzuceniu. To błąd, bo o ile zysk był, jest i będzie konieczny do podtrzymania naszego rozwoju, o tyle rozwój może mieć – i dla większości ma – zgoła niefinansowy cel.
Russell słusznie wyśmiewa pogląd, że „zdobywanie pieniędzy jest dobre, a wydawanie pieniędzy jest złe”. „Równie dobrze można by utrzymywać, że klucze są dobre, ale dziurki od klucza są złe” – pisał filozof. Pracujesz dla zysku, ale „społeczny cel” twojego wysiłku to konsumpcja. Zapominamy o tym i „przywiązujemy zbyt małą wagę do przyjemności i zwykłego szczęścia”, a także „nie oceniamy produkcji na podstawie przyjemności, jaką daje ona konsumentowi”. Russell uważa, że w świecie, w którym lenistwo jest wartością, ludzie będą pracować na tyle długo, by „uczynić wypoczynek rozkosznym, ale nie na tyle, by wywołać wyczerpanie”. „Ponieważ ludzie nie będą zmęczeni, w swoim wolnym czasie nie będą żądać tylko rozrywek biernych i próżnych” – dodawał. Piwo, kanapa i TV? Nie w nowej erze.
Jeśli spojrzymy na historię ludzkości z lotu ptaka, można podzielić ją na cztery epoki. Okres łowiecko-zbieracki to epoka obfitości czasu. Może i ludzi na ziemi było wówczas niewielu, może i trapiły ich choroby, ale umieli się zadowolić tym, co dostarczała im natura. Dlatego, jak sugerują badania etnograficzne wśród australijskich Aborygenów, pracowali maksymalnie 4–5 godzin dziennie. Wraz z rewolucją neolityczną człowiek nauczył się produkować nadwyżki, co zamiast polepszyć jego byt, spowodowało boom populacyjny i przełożyło się – przy niewolniczo-feudalnym ustroju – na 10 tys. lat powszechnego deficytu, objawiającego się nędzą i krótkim życiem. Historyk Yuval Noah Harari w książce „Sapiens” wyjaśnia, że „wraz z przeniesieniem się do wiosek i zwiększeniem dostaw żywności, populacja zaczęła rosnąć. Ale dodatkowe usta szybko wyjadły nadwyżki, więc trzeba było obsadzić jeszcze więcej pól”. W tej epoce czasu wolnego było dużo, ale nie był to wybór. Wyznaczały go zachodzące słońce i zima.
Gdy wraz z nadejściem kapitalizmu i jego technologii można było ograniczyć dyktat natury, ludzie porzucali wsie na rzecz pracy w fabrykach: 12 godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu z minimalną liczbą dodatkowych dni wolnych. W ten sposób weszliśmy w epokę obfitości środków. Stopniowo zaczął się wydłużać czas przeznaczony na wypoczynek. Stanęliśmy u progu epoki obfitości środków i czasu.
Historia nie zatacza koła
Strona Ourworldindata.com podaje, że o ile w 1870 r. robotnik w gospodarce kapitalistycznej przepracowywał rocznie przeciętnie ponad 2,8–3,5 tys. godzin, o tyle dzisiaj te widełki są rozpięte między 1,3 a 2,5 tys. godzin (w Polsce około 1,8 tys. godzin).
Wprawdzie co rusz pojawia się uczony z rewizjonistycznym nastawieniem (jak Juliet Schor, która w książce „Overworked American” z 1992 r. przekonywała, że po latach spadku liczba godzin pracy znów zaczęła rosnąć), ale dotąd żadna z tych teorii nie okazała się trafna. Prawdą jest tylko to, że spadek liczby godzin pracujących mocno w ostatnich dekadach spowolnił. Być może wynika to z ograniczeń obecnych technologii i niższego tempa wzrostu produktywności, co jest już odrębnym zagadnieniem.
Inna statystyka pokazująca, że mamy coraz więcej czasu dla siebie, to liczba świąt i dni wolnych od pracy (poza niedzielami). Od 1870 r. do 2000 r. w USA w sektorze produkcji wzrosła ona z czterech do 20 dni, w Anglii z 14 do 33 dni, a w Niemczech z 13 do aż 43 dni (także za Ourworldindata.com). Dodać należy, że – poza pewnymi wyjątkami – im bogatsza gospodarka, tym więcej dni wolnych od pracy i zasobów przeznaczanych na wypoczynek.
Wygląda na to, że historia postanowiła zaprzeczyć weberowskiemu teoretyzowaniu o tym, że kapitalizm wykuwał się wyłącznie na gruncie protestanckiego etosu pracy i potępienia bezczynności. Oczywiście promowanie przekonania, że ciężki wysiłek i ascetyzm to jedyna dopuszczalna etycznie droga, służyło elitom od wybuchu rewolucji przemysłowej w trzymaniu zwykłego człowieka „tam, gdzie jego miejsce”. Jednak tzw. masy także chciały posiadać emblematyczny dla klasy próżniaczej, o której pisał socjolog Thorstein Veblen, czas wolny i wypełniać go tymi samymi co ona rozrywkami. Poza tym, jak zauważa dowcipnie pilot wojskowy i publicysta Hal Cranmer, „nawet ciężko pracujący purytanie byli gotowi codziennie łamać sobie kręgosłupy w zamian za wieczność leżenia na chmurce i grania na harfie”. Udało im się jednak osiągnąć podobne luksusy w życiu doczesnym.
W Hiszpanii, we Francji czy we Włoszech dziennie przeznacza się około dwóch godzin na zajęcia gastronomiczne, podczas gdy w Polsce tylko 91 minut. Sport pochłania 42 minuty życia Hiszpana i 23 minuty życia Polaka, a tylko 9 minut życia Turka
Sposobów na wypełnienie czasu poza pracą jest coraz więcej i nic dziwnego, że stały się przemysłem. Telewizja, kino, koncerty, sport uprawiany aktywnie i biernie, gry komputerowe, podróże, wymyślne zajęcia w stylu escape roomów czy skoków na bungee – wszystko to uległo umasowieniu i stało się dostępne dla zwykłego człowieka. Jeśli wierzyć danym portalu Marketdataforecast.com, sektor rozrywki jest wart globalnie około 200 mld dol. w ujęciu rocznym, a w 2027 r. ma to być już 652 mld dol. To ponad trzykrotny wzrost w ciągu czterech lat. Nasz pęd do wydawania pieniędzy na dobrą zabawę znacznie przewyższa tempo wzrostu gospodarczego. I wiecie co? Mowa tylko o rozrywce online. Gdyby dorzucić rozrywkę analogową, wymienione kwoty zwielokrotniłyby się. Tylko w USA w 2020 r. wydatki gospodarstw domowych na rekreację wyniosły w sumie 1,2 bln dol. W UE (dane z 2017 r.) sięgnęły łącznie 710 mld euro.
Czy przebyliśmy tak długą drogę tylko po to, by osiągnąć to, co bez specjalnego wysiłku osiągali łowcy zbieracze? Nie. Nasz materialny standard życia jest wielokrotnie wyższy, podobnie jak jakość spędzania wolnego czasu. Może i łowcy zbieracze pracowali pięć godzin dziennie, ale potem odpoczywali, bo nie mieli pomysłu, co ze sobą zrobić. Ich bezczynność była wymuszona, monotonna. Nie rodziła w ich głowach żadnych nowych myśli, czego dowodem jest technologiczno-kulturowa stagnacja tamtych czasów. W epoce po rewolucji neolitycznej było już inaczej: odpoczynek, spędzanie czasu ze sobą zaowocowało folklorem, powstawaniem opowieści, pismami teologicznymi i traktatami filozoficznymi. Dzisiaj dzięki środkom zapewnianym przez mechanizmy rynkowe możemy mieć cały wolny czas naszych przodków i jeszcze więcej. Ogólny trend jest dość klarowny: koncentrujemy się coraz bardziej na różnych formach nicnierobienia (w sensie ekonomicznym, czyli nienastawionych na zysk). To realny kierunek, w którym zmierza nasza cywilizacja, choć jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy. W efekcie tego braku świadomości nie umiemy pogodzić bycia i posiadania. Świadczą o tym rozmaite ankiety, w których ludzie deklarują, że mają czasu wolnego za mało albo… za dużo. W 2017 r. GUS opublikował badania, z których wynikało, że 19 proc. Polaków nie ma dla siebie czasu w dni powszednie, 25 proc. ma go pod dostatkiem, a 6 proc. uważa wręcz, że ma go zbyt wiele. Wciąż zastanawiamy się nad tym, czy „mieć czy być”, zamiast nad tym, jak organizować nasze życie tak, by „mieć i być.”
Ekonomizacja lenistwa
Każdy z nas ma do dyspozycji 24-godzinną dobę. Pod tym kątem jesteśmy sobie całkowicie równi. Dobę tę możemy dzielić na pracę produktywną i inne zajęcia, związane np. z utrzymaniem domu czy wypoczynkiem. W różnych krajach korzysta się z czasu wolnego w różny sposób. Ze statystyk Ourworldindata.com wynika, że w Hiszpanii, we Francji czy we Włoszech dziennie przeznacza się około dwóch godzin na zajęcia gastronomiczne, podczas gdy w Polsce tylko 91 minut. Sport pochłania średnio 42 minuty życia Hiszpana i 23 minuty życia Polaka, a tylko 9 minut życia Turka. Z kolei czas wolny z przyjaciółmi najbardziej uwielbiają spędzać Austriacy i Duńczycy (około 80 min dziennie). Polacy plasują się pod tym względem w środku stawki (45 minut).
Ekonomiści chętnie zagospodarowali tematykę czasu wolnego. Pionierem był tu wolnorynkowy ekonomista ze szkoły chicagowskiej Gary Becker. Zauważył on, że wybór pomiędzy pracą a rozrywką ma znaczenie dla produktywności, ale także że znaczenie dla produktywności ma sama forma spędzania wolnego czasu. Pomógł więc we wprzęgnięciu naszego wypoczynku w machinę produkcji. Zamiast stać się finałem naszego znoju, został on jego funkcjonalnym elementem. Pewnie dlatego, gdy jedziemy dzisiaj na urlop, mówimy znajomym, że chcemy „naładować akumulatory”, jakby jednocześnie tłumacząc się, prosząc o wybaczenie i zapewniając, że nasz odpoczynek będzie tak długi, jak to konieczne, ale na pewno nie dłuższy.
Jakby odpowiadając na zapotrzebowanie pełnego „zekonomizowania” wolnego czasu, międzynarodowy zespół ekonomistów w pracy „Leisure Time and Labor Productivity: a New Economic View Rooted From Sociological Perspective” wylicza, że „kiedy czas wolny osiąga optymalny poziom (5,813 godzin), ma efekt kompensacyjny w stosunku do pracy i może pozytywnie wpływać na produktywność pracy, ale kiedy przekracza optymalną wartość, ma efekt substytucyjny i może negatywnie wpływać na produktywność pracy”.
O ekonomizacji wolnego czasu krytycznie pisze prof. Krzysztof Pelc, politolog z McGill University w Montrealu w tekście „Why Your Leisure Time Is in Danger” na łamach „The Atlantic”: „Sektor prywatny dostrzega wartość wolnego czasu i dlatego tak bardzo stara się zatrzeć granicę między pracą a niepracą. Eksperci od zarządzania zachwalają, że «drzemki w pracy mogą napędzać kreatywność». Myślące przyszłościowo firmy wprowadzają hamaki biurowe, stoły do piłkarzyków i happy hours. Biorąc pod uwagę, że prawie połowa amerykańskiej siły roboczej jest obecnie zaangażowana w jakąś formę pracy opartej na wiedzy, zdolność do wykorzystania kreatywnego potencjału czasu wolnego nabrała realnej wartości ekonomicznej”. Pelc przestrzega jednak przed tym trendem. Owszem, czas wolny przynosi nam wiele błogosławieństw, ale tylko wtedy, gdy jest to naprawdę wypoczynek. „Wypoczynek to robienie rzeczy dla nich samych, dążenie do tego, czego się chce. Powinniśmy walczyć z chęcią zredukowania go do wydajności (...). Jeśli wypoczynek jest uzasadniony przez jego wkład w inne cele społeczne – innowacje, produktywność, wzrost – to traci on wszelką zauważalną wartość, gdy tylko wejdzie w konflikt z tymi celami” – tłumaczy prof. Pelc. Według mnie do pewnego stopnia ma rację.
Wszyscy bądźmy filozofami
Satyryczny serwis The Onion tak zatytułował kiedyś jeden ze swoich artykułów: „W zeszłym roku straciliśmy 180 bln godzin wypoczynku na rzecz pracy”. Tytuł jest zabawny, bo z punktu widzenia obecnego, zakorzenionego jeszcze w XIX w. etosu pracy, to absurdalne ujęcie tematu. Lenistwo jest wciąż postrzegane jako coś w rodzaju grzechu, a zachęcanie ludzi do tego, by oddawali się wypoczynkowi, to występek przeciwko dobru publicznemu.
Zerwijmy z czarno-białym myśleniem, które przeciwstawia cnoty pracy występkom lenistwa. Nie żyjemy już w gospodarce fordystowskiej, w której to, ile wytwarzamy, zależało od tego, jak długo pracujemy. Jeśli 100 lat temu można było faktycznie „się dorobić”, po prostu zakasując rękawy i – niczym pisarz Jack London – pracując 18 godzin dziennie, to teraz – w gospodarce opartej na wiedzy – byłaby to co najwyżej droga do podwójnej płacy minimalnej i przedwczesnego zawału serca.
Dzisiaj zajęcia zarobkowe i przedsiębiorcze wymagają znacznie więcej elastyczności oraz łączenia odrębnych dawniej elementów pracy i rozrywki – a to jest samo w sobie umiejętnością, której jeszcze nie nabyliśmy. To, o czym piszę, dobrze rozumieją osoby pracujące zdalnie. Gdy sporządzasz monotonne raporty w Excelu, w tle mając włączony serial „Przyjaciele”, to jeszcze pracujesz czy już zażywasz rozrywki? Albo gdy krzątasz się w kuchni ze słuchawką przy uchu, przygotowując obiad dla dzieci, które zaraz wrócą ze szkoły, pracujesz czy nieodpłatnie zajmujesz się domem? Prostych odpowiedzi na takie pytania nie ma, bo te są całkiem nowe. Dlatego zamiast umiejętnie łączyć różne rodzaje zajęć, często bez pomyślunku je mieszamy, przez co zacierają się ich granice i ginie ich istota. To, co nominalnie jest rozrywką, staje się tłem pracy albo praca tłem rozrywek. Posiłkujemy się muzyką, filmami i innymi rozpraszaczami, by jakoś przetrwać dzień pracy, ale nie koncentrujemy się na nich na tyle, by wynieść z tego choćby chwilową przyjemność. Mimo że konsumpcja dóbr służących rozrywce rośnie, nasze poczucie, że jesteśmy zarobieni po kokardę, nie ustępuje. Powinniśmy się skoncentrować na próbie znalezienia chwil, które umielibyśmy przeznaczyć na lenistwo. Nauczyć się stawiania granicy, poza którą nie musimy robić rzeczy z określonego powodu. Jak zauważał chiński filozof wolnościowy i wynalazca Lin Yutang, „człowiek, który mądrze próżnuje, jest najbardziej kulturalnym człowiekiem”. Czas naprawdę wolny i mądre lenistwo to otwarcie się na samych siebie. Rezonuje to ze słowami katolickiego filozofa niemieckiego Josefa Piepera, który przekonywał, że istota wypoczynku leży w celebracji natury, życia i boskości w pełnym spokoju i relaksie. Impuls, który z pewnością przyjdzie w chwilach takiej celebracji, skłoni nas do przewertowania kilku stron książki, długiego spaceru, rozmowy z partnerem albo natchnie nas przełomową ideą, którą dusiła rutyna codzienności. Albo nie. Prawdziwy leń nie czeka, żeby coś z tego – poza samym lenistwem – mieć.
Odnalezienie chwil prawdziwego spokoju upodobni nas do największych myślicieli, którzy cenili nudę, a często nawet pogardzali pracą. Moje nawoływanie do lenistwa nie oznacza konieczności wprowadzania „środków instytucjonalnych”, jak dochód podstawowy.
Jestem jednak przekonany, że dochód gwarantowany może wręcz – zbyt szybko przestawiając systemową wajchę, bez uwzględniania wiedzy i przekonań ludzi – utrudnić proces dostosowania społecznej mentalności do wypoczynkowego potencjału wytworzonego w procesie kapitalistycznym. Przeciwnie, zmianę, o której mówię, można realizować dostępnymi środkami, a każdy powinien robić to we własnym zakresie (choć może wspólna nauka lenistwa to zadanie, w którym mogliby odnaleźć się ci wszyscy coache?).
Jeśli ktoś obawia się, że promocja lenistwa, do której nawołuję, to jakieś socjalistyczno-lewackie bajdurzenie, powinien sobie uświadomić, że produktywności w XXI w. nie powinno się wyciskać z ludzi, lecz z technologii i maszyn. A także dzięki reformom, takim jak zniesienie zbędnych regulacji, w niektórych przypadkach prywatyzacja, ograniczanie barier migracyjnych i przeciwstawianie się protekcjonizmowi, który utrudnia nie tylko przepływ towarów i usług, ale przede wszystkim przepływ idei.
Innymi słowy, żeby móc leniuchować, powinniśmy walczyć o kapitalizm, bo to on pozwala nam osiągać status filozofów: dzięki rozwojowi gospodarczemu stać nas, by kupić sobie czas na przyjemności i myślenie przeżywane dla nich samych – czas na bycie dla samego bycia. ©℗