O tym, że Polska musi znaleźć sposób na swój rozwój, bo w 2020 r. przestaną do nas płynąć duże pieniądze z UE
Najbliższe pięć lat określi naszą przyszłość. I właśnie tyle mamy czasu na to, by wymyślić na siebie nowy pomysł. Bo w 2020 r. skończy się unijne eldorado: wydamy ostatniego eurocenta z ostatniej dużej transzy pieniędzy z Brukseli, a nasza gospodarka – której atutem od lat pozostają niskie płace – przestanie być konkurencyjna. Na dodatek dotkliwe zaczną być złe tendencje w demografii – mniej osób będzie pracować, a coraz większej liczbie trzeba będzie wypłacać emerytury. To wszystko sprawi, że zacznie nam grozić pułapka średniego dochodu. Będziemy się rozwijać, ale bardzo wolno. Tak wolno, że niemal będziemy stać w miejscu.
Mamy tylko pięć lat na to, by znaleźć receptę na te zagrożenia. Jeśli się uda – będziemy wygrani. Jeśli nie – dogonienie Zachodu w bogactwie pozostanie niespełnionym marzeniem.
Koniec nienormalności
Za pięć lat przestaniemy być nienormalni. Bo jak zauważa prof. Witold Orłowski, czymś nienormalnym jest finansowanie połowy publicznych wydatków na inwestycje z unijnych funduszy. – Pieniądze z Brukseli to sytuacja nadzwyczajna. Normalnością jest, że każdy kraj musi sam znaleźć środki na rozwój infrastruktury. A my przez niemal 20 lat dostawaliśmy dodatkowe pieniądze na ten cel z funduszy spójności – zauważa ekonomista.
Sumy były olbrzymie. W latach 2004–2006 było to niemal 13 mld euro, w latach 2007–2013 już 68 mld, w obecnej perspektywie, która wygasa właśnie w 2020 r., ma trafić ponad 82 mld euro. Przeciętnie roczne transfery w ramach polityki spójności odpowiadały 2,5 proc. PKB – to mniej więcej tyle, ile wynosi deficyt budżetowy. Innymi słowy, Bruksela pozwalała wydawać nam sporo więcej, niż byliśmy w stanie o własnych siłach, a w okresie kryzysu jej pieniądze były buforem napędzającym inwestycje publiczne, co amortyzowało skutki kryzysu.
Od wybuchu kryzysu nasz PKB zwiększył się w sumie o 20 proc., podczas gdy średnia w UE wyniosła w okolicach zera. Jeśli byliśmy zieloną wyspą, to w dużej mierze nawozu dla tej zieleni dostarczyła Bruksela. Jednak teraz może czekać nas twarde lądowanie. – Jeśli nie znajdziemy innego źródła pieniędzy, będziemy płacić za to coraz wolniejszym tempem wzrostu gospodarczego – podkreśla prof. Orłowski. A jak duży może być ten spadek? – Proporcjonalny do spadku transferów z UE i ich wkładu do PKB – uważa prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Ale nie ma dokładnych wyliczeń, jak duży może być efekt „twardego lądowania”. – Nie sądzę, byśmy mieli do czynienia z sytuacją, gdy nasze PKB przestanie w ogóle rosnąć. To bardzo mało prawdopodobne, choćby z tego powodu, że jesteśmy sprzężeni ze strefą euro, zwłaszcza z gospodarką niemiecką, a ona będzie ciągnąć wzrost w krajach, z którymi ma mocne związki – podkreśla główny ekonomista Credit Agricole Jakub Borowski. Jego zdaniem z powodu braku unijnych pieniędzy nasz wzrost PKB może się obniżyć o kilka dziesiątych punktu procentowego. Może wydawać się, że to niedużo, ale przecież wzrost gospodarczy w ostatnich latach obniżył się już w okolice 3 proc.
Brak unijnych środków możemy odczuć już po kilku latach od ich wyczerpania. Jeśli przyjmiemy, że gospodarka z brukselskimi pieniędzmi rozwija się w tempie 3 proc. PKB, a bez nich 2,5 proc. – to po sześciu latach różnica wyniesie 3 proc. PKB. Według dzisiejszej wielkości PKB to ok. 68 mld zł. To kwota bardzo zauważalna.
Pułapka ludnościowa
Kolejny problem, jaki nasili się po 2020 r., to niekorzystne zmiany ludnościowe. Z prognozy demograficznej GUS wynika, że pod koniec dekady liczba Polaków zmniejszy się o 400 tys. w porównaniu z rokiem 2013; w roku 2030 będzie nas już o 1,3 mln mniej, w 2040 r. – o 2,8 mln.
Pierwszy efekt tych zmian to ich negatywny wpływ na konsumpcję. Bo im nas mniej, tym mniej będziemy kupować. To oznacza, że w obiegu nie będzie tylu pieniędzy, które napędzają gospodarkę oraz wpływają do budżetu z podatków. – Jeśli nie będzie popytu, nie będzie inwestycji, a jak nie będzie inwestycji, nie będzie miejsc pracy, a jak nie będzie miejsc pracy, konsumpcja będzie jeszcze niższa. I tak znajdziemy się w błędnym kole – podkreśla prof. Mączyńska.
Po drugie – równocześnie zmieni się struktura wiekowa społeczeństwa. Liczne roczniki wyżu z lat PRL zasilają nie rynek pracy, ale rzesze emerytów. Wydłużenie wieku emerytalnego jedynie opóźni ten nieunikniony proces, a niskie wskaźniki dzietności będą powodowały dopływ mniejszej liczby osób na rynek pracy. Już w 2020 r. osób w wieku produkcyjnym będzie o 650 tys. mniej niż w 2014 r. Z kolei liczba osób przechodzących na emeryturę zwiększy się o ponad 500 tys. Do 2030 r. liczba osób w wieku produkcyjnym zmniejszy się o 1,6 mln, do 2040 r. o 2,5 mln, jednocześnie liczba osób w wieku poprodukcyjnym zwiększy się o 1,4 mln do 2030 r. To spowoduje, że wzrosną fiskalne obciążenia pracujących, bo przecież państwo musi wypłacać emerytury. Do tego dojdzie konieczność większych wydatków na politykę zdrowotną wynikającą z rosnącej liczby osób w podeszłym wieku. A przecież z powodu mniejszej konsumpcji w budżecie będzie mniej pieniędzy.
Po trzecie – emigracja. Z powodu różnic w standardzie życia i zarobkach nadal wielu Polaków szuka szczęścia w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. A wyjeżdżają z reguły ludzie młodzi i energiczni, co samo w sobie niekorzystnie wpływa na rodzimy rynek pracy. Ale z czasem będzie narastało też zjawisko zagranicznych emerytów: bo dzieci będą ściągały do siebie rodziców. A to kolejny kłopot dla naszej gospodarki. Bo ZUS będzie im wypłacał świadczenia, jednak korzyści z wydawania tych pieniędzy będzie przejmował obcy kraj. Obecnie ZUS wypłaca za granicę 42 tys. emerytur, ale ta liczba będzie rosła – do końca dekady ma być ich dwa razy więcej, potem wzrost będzie jeszcze szybszy.
Niekorzystne efekty tych zmian demograficznych odczujemy już za pięć lat. – W 2020 r. będziemy mieli do czynienia z sytuacją, w której malejąca liczba osób w wieku produkcyjnym obniży wzrost PKB o nawet 0,4 proc. PKB – przekonuje Jakub Borowski.
Nieinnowacje
Eksperci są przekonani, że Polsce trudno będzie utrzymać dużo wyższe niż europejska średnia tempo gospodarczego wzrostu przez kolejne 10–15 lat. Chyba że nasza gospodarka dorobi się w końcu sprawnego modelu wspierania innowacji. I to rozumianych szeroko: nie tylko jako komercjalizacji naukowych odkryć, ale też unowocześniania organizacyjnych struktur, wdrażania nowych metod sprzedaży czy wypracowania efektywnego modelu inwestowania w badania i rozwój.
– Biorąc pod uwagę jeszcze znaczną różnicę w wydajności pracy między Polską a Zachodem – statystyczny Polak produkuje w ciągu godziny połowę tego co statystyczny Niemiec – przez kolejnych kilka lat możemy się jeszcze rozwijać tak jak obecnie: czyli absorbując technologie z zewnątrz i wykorzystując rezerwy we wzroście wydajności pracy. Taką metodą w ciągu 10 lat osiągniemy 75 proc. dochodu zachodniej Europy. Jednak dzięki innowacjom moglibyśmy doganiać Zachód jeszcze szybciej. Zresztą za dekadę innowacje staną się kluczowe: bez nich nigdy nie wejdziemy do klubu najbogatszych – mówi Marcin Piątkowski, ekonomista Banku Światowego.
Według Piątkowskiego wyzwanie jest ogromne: nasze firmy mają tylko pięć lat na zbudowanie kompetencji do powszechnego wdrażania innowacji, których obecnie nie mają, bo historycznie nigdy nie były pionierami w rozwoju technologii. Dlaczego pięć lat? Bo w tym czasie mogą liczyć na unijne wsparcie. Do wydania jest 10 mld euro. – Pieniądze są. Wyzwanie polega na tym, byśmy tych pieniędzy nie zmarnowali, żebyśmy nie popełnili błędów z poprzedniej perspektywy finansowej UE, gdzie główny nacisk kładziono na to, żeby wydać, a nie dbano zysk – mówi Piątkowski.
A co się stanie, gdy skończą się pieniądze z UE, a nasze firmy nie wypracują skutecznych sposobów rywalizacji z zagraniczną konkurencją? – Po 2020 r. zderzymy się z murem braku kwalifikacji i doświadczenia, jakie inwestuje się w badania i rozwój. A to bardzo trudny i zaawansowany proces, jego opanowanie Zachodowi zajęło kilka dekad. Nie da się wtedy zwiększać konkurencyjności przez obniżanie kosztów pracy dzięki śmieciówkom, bo te „zapasy” zostały już wykorzystane – ocenia Piątkowski. I dodaje: gdy po 2020 r. okaże się, że z pracowników nie da się już więcej wycisnąć, zaczniemy dryfować. Owszem, gospodarka będzie rosnąć szybciej niż na Zachodzie, ale tylko o kilka dziesiątych punktu procentowego. – I wówczas zatrzymamy się na poziomie dochodu Portugalii lub Grecji – konstatuje ekonomista BŚ.
Mirosław Gronicki, ekonomista i były minister finansów, jest jeszcze większym pesymistą. Jego zdaniem nie mamy nawet pięciu lat, bo już przestają działać dwa z trzech motorów rozwoju gospodarki. Pierwszy – to dostęp do kapitału. Poziom oszczędności zawsze był u nas niski i do 2008 r. jego brak „łataliśmy” kapitałem z zagranicy. Ale to skończyło się wraz z ostatnim kryzysem. Teraz zagraniczni przedsiębiorcy, którzy niegdyś przywieźli do Polski pieniądze, chętnie odcinają kupony od tych inwestycji. Drugi przestający działać motor to praca. – Niska wydajność polskich pracowników to mit. Jeśli odrzucimy rolnictwo, które jest najmniej wydajne, to się okaże, że w innych gałęziach gospodarki jej poziom jest zbliżony do europejskiego – mówi Gronicki. A to oznacza, że rezerwy są na wyczerpaniu.
Trzeci motor wzrostu to innowacje. – Jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc w Europie, jeśli chodzi o wydatki na badania i rozwój. Inne kraje na podobnym poziomie rozwoju co my wydają na ten cel 3–4 proc. PKB, my nieco powyżej 1 proc. – przypomina były szef MF. Jego zdaniem wybór, który stoi przed Polską, jest prosty: albo postawimy na innowacje i włączymy się do wyścigu, albo pozostaniemy przy obecnym modelu rozwoju, co w dłuższej perspektywie skończy się ucieczką najbardziej wartościowych obywateli. – Albo zmieniamy priorytety w budżecie i odchodzimy, mówiąc w uproszczeniu, od finansowania niewydolnego systemu emerytalnego, albo godzimy się na spadek tempa wzrostu PKB do 1–1,5 proc. rocznie – mówi Gronicki.
Lekarstwo na stagnację
Zastąpienie unijnych funduszy nie będzie proste. Ale można to zrobić. Tyle że trzeba zacząć to robić już dziś. Najważniejszą receptą, jaką podają ekonomiści, jest maksymalnie skuteczne wydanie obecnej puli unijnych pieniędzy. – Trzeba odejść od modelu, że dobrze, iż w ogóle wydajemy. Jeśli budujemy drogę, to razem z nią powinny być wytyczane tereny pod inwestycje, powinien tam obowiązywać uproszczony proces inwestowania, trzeba brać pod uwagę, czy w pobliżu są potencjalni pracownicy, czy jest ośrodek akademicki, by nie robić tego wszystkiego w oderwaniu od realnego świata – podkreśla Ryszard Petru, przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich. W praktyce oznacza to położenie tamy dla sztandarowych inwestycji samorządowych: począwszy od nowych placów zabaw i chodników, a skończywszy na lotniskach, które budowano bez oglądania się na to, czy będą z nich korzystali pasażerowie. – To często były inwestycje nobilitujące samorząd czy loklanego włodarza, ale niedające trwałego efektu dla gospodarki – mówi prof. Elżbieta Mączyńska. Zadaniem ekonomistów elementem tego procesu powinna być większa elastyczność urzędników w procesie podejmowania decyzji, ale także rozliczanie ich z efektów podjętych decyzji. – Trzeba odejść od biurokratycznego sposobu przyznawania pieniędzy na rzecz włączania zainteresowanych i rygorystycznie sprawdzać efekty decyzji urzędników oraz wprowadzać mechanizmy powodujące, że jeśli efektu nie będzie, to także beneficjant sam będzie w kłopotach – mówi prof. Witold Orłowski.
Z kolei Jakub Borowski zwraca uwagę, że firmy korzystające np. z unijnych funduszy z programu Inteligentny Rozwój są skazane na współpracę z polskimi uczelniami publicznymi. – A to nie zawsze jest możliwe. Bez zmiany tego zapisu część firm będzie wykluczona z możliwości wykorzystania tych środków do rozwijania własnej działalności. Dlatego istnieje ryzyko, że Inteligentny Rozwój, jako program budowania innowacji dzięki współpracy biznesu i polskiej nauki, może nie przynieść oczekiwanych efektów – podkreśla ekonomista.
Wymienione wyżej działania w obecnej perspektywie powinny wzmocnić polską gospodarkę i firmy. A w konsekwencji dać szanse, że pieniądze z Brukseli zostaną zastąpione przez kapitał polskich firm. – Proces płynnego zastępowania jednych środków innymi powinien zacząć się już teraz, tyle że rząd musi myśleć głównie o podatnikach, a nie o podatkach – mówi Petru. Ale by było to możliwe, konieczne są kolejne zmiany deregulacje oraz działania zmieniające nastawienie do przedsiębiorców. Także w tym przypadku rząd musi odrobić swoją lekcję. Nawet nie musi wpadać na nowe pomysły, ważne, by dotrzymał obietnic z exposé Ewy Kopacz, takich jak nowa ordynacja podatkowa, kodeks budowlany czy prawo działalności gospodarczej.
Lek na demografię
W przypadku demografii sytuacja jest bardziej skomplikowana. Niekorzystne zmiany są trwałe, działania ratunkowe mogą je tylko osłabiać. Nawet jeśli Polki zaczną rodzić więcej dzieci, to na rynku pracy zobaczymy je dopiero w połowie lat 30. XXI w.
Ale mimo wszystko trzeba działać. Pierwszym krokiem powinna być polityka demograficzna. W ciągu ostatnich kilku lat zostały zbudowane zręby polityki rodzinnej. Ale nie ma sensu kupować poparcia rodziców coraz większą sumą przekazywanych im pieniędzy. Potrzebne są zmiany w otoczeniu rodziny, rozbudowa możliwości opieki nad dziećmi do lat trzech oraz zmiany na rynku pracy. Fenomen, który polega na tym, że Polki rodzą w Anglii, a nie w Polsce, to efekt obaw o perspektywy życiowe po urodzeniu dziecka. Dla większości Polaków nowy członek rodziny oznacza pogorszenie statusu materialnego, a dla wielu – obawę o utrzymanie dotychczasowego miejsca pracy. Dopóki sytuacja się nie zmieni, nie będzie także rewolucji we wskaźnikach dzietności.
Drugim lekiem powinna być polityka rządu i samorządów sprzyjająca powrotom zarobkowych emigrantów. O ile polityka prorodzinna zaczyna powoli działać, to w kwestii imigrantów na razie nic się nie dzieje. A przecież na Zachodzie pracuje ok. 1,5 mln rodaków. Różnice w dochodach między Polską a Niemcami, Wielką Brytanią czy Holandią jeszcze długo pozostaną duże, jednak eksperci oczekują u nas znaczącego spadku bezrobocia. Co w ciągu kilku lat może osłabić presję emigracyjną i zachęcać do powrotu.
Instytut Spraw Publicznych zaproponował zestaw działań, których celem jest podtrzymanie kontaktu z Polonią oraz ułatwienia dla powracających. Chodzi np. o pełny elektroniczny kontakt obywatela z administracją, który jednocześnie może być w ogóle atutem całej gospodarki. Efektem tych zmian powinna być pełna możliwość zakładania firm przez internet i płynnego przenoszenia działalności gospodarczej z zagranicy do Polski, dziś np. nie mogą tego robić przedsiębiorcy chcący być płatnikiem VAT. Resort pracy miał nawet kiedyś pomysły dotyczące ulg w podatkach czy składkach na ubezpieczenia społeczne, ale sprawa została odłożona ad acta. Faktycznie jedyna poważna inicjatywa rządowa w tej sprawie to strona internetowa: Zielona linia.gov.pl z praktycznymi informacjami na temat warunków życiowych po powrocie, możliwości zatrudnienia czy założenia firmy.
Trzecie lekarstwo to polityka migracyjna. Polska jest miejscem, w którym chętnie się wjeżdża do Unii, ale niechętnie się w nim zostaje na stałe. Sytuacja może się powoli zmieniać wraz ze wzrostem poziomu życia w Polsce oraz pogarszaniem sytuacji na wschód od Polski, zwłaszcza na Ukrainie. Na razie podstawą działań jest rządowy dokument „Polityka migracyjna” przyjęty w 2012 r. i plan działań zaakceptowany w grudniu 2014 r. Przewidują one prowadzenie elastycznej polityki imigracyjnej, która powinna uzupełniać luki na polskim rynku pracy i wspierać naszą naukę. Priorytetem winno być też sprowadzenie osób polskiego pochodzenia. Rząd planuje kolejne ułatwienia w zatrudnianiu cudzoziemców, najważniejsze jest, by konsekwentnie je wdrażał, zwłaszcza w tych obszarach, gdzie Polska może mieć problemy z rodzimymi pracownikami. Dziś nie ma pytania „Czy imigranci do nas przyjadą?”, tylko „Kto do nas przyjedzie?”.
– I na to warto mieć wpływ. Trzeba przyciągać ludzi, na których nam najbardziej zależy: młodych, przedsiębiorczych, najbardziej produktywnych, takich, którzy najłatwiej by się zaaklimatyzowali. Dziś to się dzieje spontanicznie, bez planu. Mamy 46 tys. zagranicznych studentów, ale obawiam się, że nikt nie wie, co zrobić, by po studiach u nas zostali – mówi Piątkowski.
Ale to oznacza społeczną rewolucję, bo dziś Polska jest jednym z najbardziej jednorodnych krajów w Europie. – Nie ma bogatego kraju, z wyjątkiem Japonii, który nie byłby wielokulturowy i multietniczny. Nasz kraj jest homogeniczny społecznie. Zmiany, które nadchodzą, wyjdą nam na dobre – uważa ekspert Banku Światowego.
Według niego idealnie byłoby „przepuszczać” młodych imigrantów przez polski system edukacji. To ułatwi im asymilację. To duże wyzwanie. – Wszystkie doświadczenia innych krajów pokazują, że społeczeństwa mają największy problem z asymilacją z ludźmi o niskich kwalifikacjach i niskim poziomie wiedzy. Czyli z takimi, którzy mają kłopoty ze znalezieniem pracy i często korzystają z systemu opieki społecznej. Jeżeli Polska będzie w stanie przyciągnąć cudzoziemskich studentów i ich wykształcić, a mamy możliwość uczyć nawet 200 tys. zagranicznych studentów rocznie, to oprócz tego, że uratujemy od bankructwa polskie uniwersytety, „ulepimy” sobie od razu nowych Polaków. To oni napędzą wzrost gospodarczy i zapłacą za nasze emerytury – uważa ekonomista BŚ.
Lek na innowacje
Sporo pracy czeka nas także, by unowocześnić gospodarkę. Według Mirosława Gronickiego wyjściem z tej sytuacji jest gruntowna reforma systemu edukacji, zwłaszcza na poziomie wyższym.
– Dziś mamy wielu studentów i magistrów, wydawałoby się, że wszystko jest w porządku. Ale mogę się założyć, że jakość nauczania jest gorsza niż jeszcze 10–15 lat temu – mówi Gronicki. I dodaje: jeżeli chcemy poprawić jakość kapitału ludzkiego, musimy stworzyć kilka elitarnych szkół wyższych na wzór Universitat Autonoma de Barcelona. Ta uczelnia jest finansowana przez organizacje pozarządowe, dzięki czemu udaje się jej pozyskać najlepszych wykładowców, a to z kolei ściąga studentów z całej Europy.
Zdaniem byłego ministra finansów trzeba u nas odejść od bezpłatnego szkolnictwa wyższego na państwowych uczelniach, dzięki czemu pieniądze z czesnego staną się jednym z potężnych źródeł jego finansowania. – Oczywiście impuls do zmian musi dać sektor publiczny, ale na dalszym etapie w projekt zaangażowałby się też kapitał prywatny. Mogę sobie wyobrazić przekształcenie jednego z uniwersytetów w spółkę, w której mieliby udziały najbardziej zainteresowani w pozyskiwaniu dobrych, świetnie wykształconych kadr – uważa Gronicki.
Inne pomysły ma Marcin Piątkowski. Ekonomista wymienia kilka warunków, by osiągnąć sukces. Pierwszy: biznes musi się zaangażować w proces wspierania innowacji. Drugi: instytucje wsparcia muszą wiedzieć, czego chcą i jak skutecznie wspierać rozwój innowacji. – Kluczem jest otwarcie na świat. Dobry przykład pozytywnych skutków takiego otwarcia to sektor bankowy. To, że nasze banki są rentowne, stabilne, a sektor jest płynny, nie jest tylko zasługą Polaków – zaimportowaliśmy kwalifikacje i know-how od zachodnich banków w latach 90. To one nauczyły naszych menedżerów nowoczesnej bankowości. Podobnie musi być w innowacjach: musimy ściągnąć z Zachodu wiedzę, jak inwestować w nowe technologie, jak wspierać start-upy, jak komercjalizować pomysły i je sprzedawać na świecie – tłumaczy Piątkowski.
Jeśli Polska nie odrobi tej lekcji, pojawi się problem, bo najpóźniej za dekadę proste rezerwy generowania wzrostu gospodarczego się wyczerpią. Według ekonomisty BŚ innowacje mogłyby już w krótkim okresie, do 2020 r., podnieść tempo wzrostu gospodarczego z 3–3,5 proc. obecnie do ok. 4 proc. – Te 0,6 pkt proc. dodatkowego wzrostu PKB przez kolejne pięć lat dałoby każdemu Polakowi tysiąc dolarów dodatkowego dochodu rocznie – mówi.
Podsumowanie
Zestaw działań wspierających wzrost nie jest żadną tajemnicą. Ważne tylko, by politycy rządu oraz opozycji zaczęli w końcu myśleć o wyzwaniu i uzgodnili plan przeprowadzenia koniecznych zmian. – Polska gra dziś w gospodarczej lidze europejskiej, wyzwaniem dla niej jest przejście do ligi mistrzów. Jest bardzo silny związek między innowacjami a wejściem do klubu najbardziej rozwiniętych krajów, które mają najwięcej do powiedzenia w globalnej gospodarce. Nie ma przykładu państwa, które stało się rozwiniętą gospodarką, nie inwestując w technologie i innowacje, we własne pomysły i marki – konkluduje Piątkowski.
Pieniądze z Brukseli to sytuacja nadzwyczajna. Normalnością jest, że każdy kraj musi sam znaleźć środki na rozwój. A my przez niemal 20 lat dostawaliśmy z UE dodatkowe pieniądze