Paternalizm wobec klas niższych nie jest niczym nowym, jednak nabiera innego wymiaru, gdy trzeba się zmierzyć z kryzysem demokracji, populizmem czy zbliżającą się katastrofą klimatyczną.

Ostatnie dekady XX i początek XXI w. to czas, kiedy w Europie Zachodniej i USA z entuzjazmem przyjmowano kolejne teorie nowoczesności i ponowoczesności. Snuto wizje o śmierci klas społecznych. Na takim podglebiu rozwijał się chociażby mit o nieuniknionej globalizacji. Od tego czasu wiele się jednak zmieniło. Widmo walk klasowych jest dzisiaj stałym motywem debat na temat kryzysu demokracji, populizmu czy globalnego ocieplenia. Zmiany gołym okiem widać także w mediach. Poważnym tonem zaczęli pisać o tym dziennikarze takich liberalnych mediów jak „Economist”, „New York Times” czy „Financial Times”. Jeszcze kilka lat temu było to nie do pomyślenia.

Klasa robotnicza w wyższych sferach?

Ten ostatni tytuł donosił pod koniec listopada o nierównościach klasowych w londyńskim sektorze finansowym. Według przywołanego w artykule raportu pracownicy usług finansowych, którzy pochodzą z klasy robotniczej i niższej klasy średniej, awansują w firmach wolniej niż ich bardziej zamożni z urodzenia koledzy. Zarabiają też mniej, bo do 17,5 tys. funtów rocznie. Jak uważają autorzy badania, pokonanie barier klasowych to nie tylko postulat słuszny – bo odwołujący się do sprawiedliwości, lecz także gospodarczo utylitarny (ma zapewnić firmom większy poziom produktywności i innowacyjności). Najbardziej rewolucyjnie brzmią zalecenia, według których do 2030 r. co najmniej połowa kierownictwa wyższego szczebla powinna pochodzić z klas niższych.
Perspektywa klasowa zdaje się pojawiać w obszarach dotąd niepodzielnie zdominowanych przez podkreślającą rolę indywidualnego wysiłku i talentu opowieść merytokratyczną. Brytyjska Komisja Mobilności Społecznej stwierdziła jakiś czas temu, że kandydaci z klasy robotniczej często nie byli w stanie zapewnić sobie zatrudnienia w elitarnych zawodach, takich jak prawo czy bankowość, ponieważ nieformalne testy „pozytywności”, które zwracają uwagę m.in. na język, mogą ich wykluczać. Równie ważnym i nieoczywistym obszarem walk klasowych, biorąc pod uwagę okrągłe deklaracje o „służebnej roli”, jest nauka. Mówi się, że jeśli ktoś robi karierę akademicką i pnie się po szczeblach hierarchii, to dlatego, że jest zdolny i po prostu na to zapracował. Zwrócenie uwagi na klasy bywa jak puszczenie bąka podczas wykwintnej kolacji, robi się to więc tylko wtedy, gdy już nie ma wyjścia. Tymczasem nierówności klasowe na uniwersytetach dotyczą zarówno naukowców, jak i studentów. Jak pisze brytyjska uczona Teresa Crew w książce „Higher Education and Working-Class Academics”, nierówności klasowe na uniwersytecie są znaczące i przejawiają się m.in. zastraszaniem studentów z klasy robotniczej przez tych z wyższych klas i… przez nauczycieli. Bywa, że pada przy tym brzydkie słowo „chav”, co oznacza rasistowskich chuliganów, alkoholików, a w odniesieniu do kobiet – także osoby rozwiązłe seksualnie. Naukowcy wywodzący się z klasy robotniczej bywają natomiast traktowani jako gorsi, niedouczeni, odznaczający się „regionalnym” stylem zachowania. Koledzy i koleżanki z wyższych klas werbalnie podkreślają ich mniejszy kapitał kulturowy i ignorują naukowy dorobek, co część z badanych odbiera jako ataki rasistowskie, bo łatwiej jest rozmawiać o dyskryminacji rasowej niż klasowej.
Klasy mają znaczenie również w mediach. Jakiś czas temu na łamach „Guardiana” swoją historię opisał Jamie Fahey. Ten urodzony w Liverpoolu i pochodzący z robotniczej rodziny dziennikarz jako pierwsze pytanie podczas rozmowy o pracę usłyszał: „Czy pisze pan tak, jak pan mówi”? Fahey przyznaje, że choć w zawodzie jest od prawie 30 lat, nieustająco ma poczucie, że potyka się o klasowe bariery. Kiedy po raz pierwszy zapytał o podwyżkę, usłyszał w odpowiedzi, że tej pracy nie wykonuje się dla pieniędzy. Zrozumiał wtedy, że jest to głos uprzywilejowanych, którzy… pieniądze po prostu mają. Według autora niepisane kody ubioru, maniery, świadomość kulturowa, styl debatowania, właściwa wymowa czy strategie kariery zawsze będą symbolami przynależności do „lepszej” klasy lub jej braku. Wszystkie wspomniane parametry trzeba po prostu znać i tę znajomość na co dzień potwierdzać. Nie są one bynajmniej elementem ogólnoludzkiej wiedzy czy kultury, lecz idealnym przykładem elementów kapitału kulturowego.
„Niewidzialność” klas niższych i brak zainteresowania ich codzienną perspektywą w mediach głównego nurtu pojawia się jako jeden z głównych wątków w refleksji na temat ich odwrotu od demokracji. Jak na razie ten wątek nie przebija się powszechnie w dyskusji w naszym kraju, a bez niego nie jest możliwa żadna prawdziwa świadomość społeczna oraz demokratyczna sfera publiczna.

Patrzymy, jak płonie świat

Prezesi wielkich firm, sławni dziennikarze i „celebrysorzy” (profesorowie celebryci) stanowią część elit, które coraz częściej są wskazywane jako współodpowiedzialne za to, jak wygląda dzisiaj polityczny i społeczny krajobraz. Zamknięte w swoich hermetycznych bańkach elity nie spotykają w swoim codziennym życiu ludzi z niższych klas społecznych. Nie wiedzą, w jakich warunkach pracują, jak są traktowani przez innych, co jest dla nich ważne. Nie rozumieją, dlaczego właśnie ta „niewidoczność” spędza im obecnie sen z powiek. Ten poznawczy horyzont przekłada się też na to, jak postrzegają otaczającą rzeczywistość i w jaki sposób chcą naprawiać świat. Kilka lat temu pisał o tym francuski geograf społeczny Christophe Guilluy w książce „Le crépuscule de la France d'en haut” („Zmierzch wysokiej Francji”). Z jego książki wyłania się obraz współczesnej Francji jako kraju podzielonego między zamieszkujące największe miasta klasę wyższą i nową burżuazję, którą tworzą pracownicy korporacji, dziennikarze, naukowcy i ludzie kultury, oraz tych, którzy na co dzień mieszkają w miastach poprzemysłowych, niezamożnych społecznościach wiejskich i dzielnicach społeczności imigranckich. Największe miasta są jak cytadele izolujące społecznie, ekonomicznie i kulturowo klasy wyższe od obywateli z niższych klas społecznych. Żyjąc w swoich bańkach, kształtują oni opinię publiczną, powtarzając slogany o nowoczesności, otwartości i tolerancji. Guilluy zwraca uwagę na powstanie nowej klasy ludowej, którą tworzą przedstawiciele klas niższych i zdegradowanej klasy średniej. W swojej najnowszej książce „Les dépossédés” („Wywłaszczeni”) wzmacnia tezy o „wywłaszczonych” materialnie, kulturowo i społecznie klasach ludowych i dominującej kulturze, która w żaden sposób nie opisuje i nie oddaje rzeczywistości większości społeczeństwa.
Ceniona amerykańska dziennikarka Barbara Ehrenreich napisała swego czasu głośny artykuł „The professional-managerial class”. Teza: ludzie o wysoko cenionych w kapitalizmie umiejętnościach, wykształceniu, poziomie dochodów, władzy i prestiżu wykazują zainteresowanie życiem publicznym i aktywnym w nim udziałem. Deklarując gotowość obrony świata przed kapitalizmem, zamykają oczy, nie chcąc zobaczyć i usłyszeć, w jakiej sytuacji znajduje się klasa robotnicza. Kluczową rolę w tym procesie odgrywają zaś tworzona z dala od klasowego zgiełku wiedza i kultura. Choć wyraża przywiązanie do liberalnych i lewicowych wartości, to jedynym, co klasa wyższa ma do zaoferowania klasie robotniczej, jest moralne poczucie wyższości i apele o przyjęcie nowych standardów mentalnych i samodoskonalenie się.
Współcześnie potwierdzają to badania amerykańskiej badaczki Elizabeth Currid-Halkett, która opisuje ludzi tworzących „klasę aspirującą”, których łączy wykształcenie i kapitał kulturowy. Są to osoby, które nabywają wyższą świadomość kulturową, pozwalającą im myśleć o lepszym świecie i podejmować w tym celu szybkie działania. Ich horyzont poznawczy wyznaczają: lektura podobnych gazet, kupowanie eco-friendly ubrań, spożywanie ekologicznej żywności, czytanie tych samych książek, oglądanie filmów i praktykowanie zdrowego stylu życia. Wszystko to stanowi fundament, na którym opierają propagowane przez siebie strategie życiowe w sprawach codziennego życia, ekologii, starości czy wychowania dzieci. I znów: klasa aspirująca oferuje tym, którzy są od niej niżej, tylko edukację i uświadamianie. W sprawach globalnego ocieplenia jej członkowie najchętniej i najgłośniej pouczają w alarmistycznym tonie przy okazji kolejnych naukowych raportów. Jeśli klasy niższe nie wykazują przy takiej okazji wystarczającego wzmożenia, to od razu trafiają do zbioru, który w Polsce nosi nazwę ciemnogrodu.
Z myślenia uprzywilejowanych wymiar klasowy zniknął. Zamiast powiązać wybory polityczne, stosunek do spraw publicznych, codzienne praktyki żywieniowe, ubiór i czytanie albo jego brak z sytuacją materialną, miejscem zamieszkania, pochodzeniem czy wykonywaną pracą, sięga się do znanego refrenu o „mentalności”. W Polsce właśnie w tym nurcie na dobre zadomowiły się tak stereotypowe pojęcia, jak homo sovieticus czy wyuczona bezradność. Paternalizm wobec klas niższych nie jest niczym nowym, jednak nabiera on zdecydowanie innego wymiaru, gdy trzeba się zmierzyć z kryzysem demokracji, populizmem czy zbliżającą się katastrofą klimatyczną. Do podobnych kalk myślowych odwołują się w Polsce obrońcy demokracji, których intelektualny i polityczny horyzont kończy się na edukacji, uświadamianiu i pouczaniu zmanipulowanych przez rządzących współobywateli. Nie trzeba tłumaczyć, jak taka strategia jest samobójcza nie tylko dla broniących demokracji, lecz także dla niej samej.
Thomas Piketty zwracał uwagę na to, jak dużą rolę odgrywają klasy we współczesnej polityce i z jakich powodów te niższe często zwracają się w kierunku populistów. Dzisiaj jedna z osi podziału społeczeństw przebiega między zamożnymi, wykształconymi i przywiązanymi do kosmopolitycznych wartości a tymi, którzy są niezamożni, bardziej od indywidualizmu cenią rodzinę i wzajemną pomoc oraz czują się zapomniani przez elity, co sprawia, że są wrogo nastawieni do status quo. Badania pokazują jednak, że elity polityczne odwołujące się do liberalnych i lewicowych wartości – zarówno w Europie, jak i USA – nie mają żadnego pomysłu na nawiązanie relacji z klasami niższymi, nie wspominając już o przejęciu ich jako wyborczego elektoratu. O zmianę wyobraźni społecznej i politycznej na poziomie Unii Europejskiej apelują francuscy uczeni Cédric Hugrée, Étienne Penissat i Alexis Spire. Według nich znaczenie polityczne i symboliczne klas nie jest dzisiaj wykorzystywane przez instytucje UE, naukowców czy media, choć bez klas nie sposób opisać i zrozumieć nierówności, które mają wpływ na demokrację. Zakończone fiaskiem europejskie referenda konstytucyjne we Francji i Holandii w 2005 r., wybór Donalda Trumpa, brexit czy ruch „żółtych kamizelek” sprawiły, że nie sposób już odwracać oczu od klas społecznych. Wspomniana trójka badaczy zwraca uwagę, że dominujące podejście do nierówności ma tendencję do sprowadzania ich wyłącznie do kwestii edukacji, podczas gdy nierówności powstałe w miejscu pracy, w miejscu zamieszkania, w dostępie do mieszkania, w czasie wolnym i w życiu społecznym pozostają ukryte. Nie ma też sensu upierać się przy zarzucaniu południowej Europie lenistwa, braku dyscypliny i uczciwości – w przeciwieństwie do pracowitych i zdyscyplinowanych Niemców i krajów Północy. Zamykanie się w granicach państwa narodowego nie rozwiąże problemu – istnieją zbyt silne przepływy ludzi i idei między krajami poprzez migracje za pracą, rozwój turystyki i nowe technologie.

Klasowość wszechobecna i… nieobecna

Jeśli ktoś myśli, że niewidzialna ręka klas działa tylko na zachód od Odry, to niech porozmawia szczerze ze znajomymi w naszym kraju. W Polsce coraz większą rolę w miejscu pracy odgrywają pochodzenie, „właściwe” symbole kulturowe i związane z nimi normy oraz oczekiwania. Wszystko to sprawia, że niektórzy z nas konfrontują się z tym, co badacze klas społecznych nazywają „kulturową bezdomnością”.
W Europie Środkowej i Wschodniej po 1989 r. zarówno w debacie publicznej, jak i naukach społecznych obserwowaliśmy nieukrywaną niechęć do pojęcia klas społecznych. W okresie transformacji gwiazdą debat publicznych była – i wciąż jest – klasa średnia. To z nią kojarzyć się miały indywidualizm, kreatywność, kompetencje obywatelskie, racjonalność i zaradność. W zupełnie inny sposób opowiadano o byłej klasie robotniczej, która miała być zacofana, bierna, roszczeniowa i niekompetentna. W tym czasie pojawiła się przestrzeń do tego, żeby swoją pozycję społeczną demonstrować za pomocą konsumpcji dóbr materialnych i praktyk kulturowych.
Śledząc dzisiejszą debatę publiczną i samą politykę, widzimy znaczenie klas gołym okiem. Pokazała to wyraźnie pandemia, którą opisywano głównie przez pryzmat doświadczeń klasy średniej. Wiemy też, jakie klasy na kogo głosują, w jaki sposób docierają do nich politycy, jak opisują ich komentatorzy i jak symbolicznie wartościuje ich kultura masowa. Wywołana w dużym stopniu przez wojnę w Ukrainie inflacja to okres, kiedy wciąż nieokrzepła polska klasa średnia coraz bardziej obawia się o swój niepewny status. I znów podkreśla to za pomocą dyscyplinowania i akcentowania poczucia wyższości wobec klas niższych, jak miało to miejsce przy okazji wprowadzania programu 500+. Przykładem może być niedawna dyskusja w mediach społecznościowych na temat luksusowych produktów, na które obecnie może być już nie stać klasy średniej – temat, który w żaden sposób nie dotyczy nikogo prócz elit, a jednak na tyle zdominował przez jakiś czas uwagę mediów, że niejako zmusił osoby, których nie stać na wakacje w Dębkach, do sympatyzowania z „biedną” elitą, która nie może tak często, jak by chciała, „wyskakiwać” do Tajlandii. Innym przykładem jest obwinianie za rosnącą inflację „beneficjentów” polityki socjalnej rządu.
Klasowość wybrzmiewa u wszystkich pochodzących z różnych światów społecznych studentów i studentek na naszych zajęciach. Klasa jest obecna w ich życiu rodzinnym (gdzie jedni próbują okazać wyższość nad innymi za pomocą kapitału kulturowego i dobrych manier), w pracy (gdzie wyzyskowi towarzyszą brak szacunku i pogarda), w relacjach uczuciowych (w których do głosu dochodzą różnice w wartościach, strategiach życiowych czy lęk przed wyższym kapitałem kulturowym). Nie jest to żadna nowość, tylko potwierdzenie, że pojęcie klasy nie zniknęło, choć go nie widać . Gdy zaczynamy rozmawiać o „żółtych kamizelkach” we Francji, klasie robotniczej i ekonomicznym podłożu tego ruchu, młodzi ludzie wykazują ogromną chęć zmiany perspektywy na bardziej klasową. Można powiedzieć, że łapią w lot znaczenie klas społecznych i tego, że oprócz kultury oraz wiedzy naukowej znaczenie ma również to, jak wygląda ich codzienne życie. Mamy jednak pełną świadomość, że proces ten zachodzi wbrew głównemu nurtowi komunikacji społecznej, edukacji i temu, w jaki sposób o podziałach społecznych w naszym kraju opowiadają politycy.

Bez klas jesteśmy jałowi

Eliminacja myślenia w kategoriach klas społecznych z debaty publicznej i społecznego imaginarium – czyli świata symboli, znaczeń i wartości – powoduje naszym zdaniem nie tylko postępujące rozwarstwienie społeczne i wypaczenie wizji, czym jest i czym może być społeczeństwo, lecz również znaczne zubożenie kultury. Druga sprawa to żywotność kultury. Bez dopływu energii pochodzących spoza ustanowionych elit, establishmentu ulega ona skostnieniu. Elity samoodnawiają się od środka – jak głosi Pierre Bourdieu, symboliczny prestiż jest dziedziczny. Historia pokazuje nam jednak, że właśnie tam, gdzie otwiera się blokada klasowa i można awansować do grona kulturotwórczych podsystemów społecznych (od rewolucji francuskiej, poprzez Napoleona, po angielski romans z socjaldemokracją w latach od II wojny do połowy lat 70.), wyzwala się energia twórcza, powstają nowe idee, ożywcze trendy i odkrycia. Pojawiają się też nowe mody, kontestacje, odważne pytania… Król jest oczywiście nagi, ale za to niejeden żebrak okazuje się geniuszem. Intensyfikuje się zjawisko, o którym pisze francuska filozofka Chantal Jaquet. Chodzi o transklasę, czyli przestrzeń, w której znajdują się osoby przemieszczające się z jednej klasy do drugiej. Klasa nie jest tożsamością, lecz dynamiczną relacją – ludzie potwierdzają swoją przynależność do niej przy użyciu kapitału symbolicznego i narracji. Przejście pomiędzy klasami wymaga pokonywania niespójności, co może być trudne nawet w sprzyjających okolicznościach, a praktycznie niemożliwe, gdy granice są zamknięte. Z drugiej strony filozofka zauważa, że używanie kodów kulturowych wywodzących się z różnych środowisk ożywia kulturę i bywa często bardzo twórcze. W naszych czasach takie przypadki bywają raczej jednostkowe (właściwie ograniczają się do świata sportu). Jednak i w stosunku do nich pojawia się negatywne etykietowanie, np. bywają postrzegane jako impulsywne, nieuporządkowane życiowo, „nieokrzesane”.
Elity bardzo chętnie obsadzają twórcze profesje i obszary kultury, sztuki, nauki swoimi własnymi kadrami. Dzieci elit łatwiej zdają społeczne symboliczne egzaminy do tych ról społecznych – „wyglądają” bardziej na artystów, naukowców i ludzi kultury niż przepełnieni twórczą udręką i ekstazą aspirujący. Tym ostatnim wszak ciągle wystaje słoma z butów, brak im ogłady, wreszcie to, co tworzą, nie jest rozpoznawalne według średnioklasowych kodów. Nie mają sieci wujków, stryjków, starych znajomych z prywatnej szkoły, gwarantów, mentorów, osób, które pomagają w dokonaniu takich wyborów życiowych i które żyją we wzajemnej relacji z przedstawicielami swoich własnych klanów. To, co z powodzeniem może wyglądać na merytokrację (bo w bańce średnioklasowej nie widać, że czegoś brakuje), w rzeczywistości nią nie jest. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że łatwiej zostać profesorem, jeśli jest się potomkiem profesora, a aktorką, gdy się wywodzi z aktorskiej rodziny. I bynajmniej nie tylko ze względu na rodzinne znajomości, lecz wyrastanie w kręgu takich, a nie innych wartości.
Językiem minionego państwowego komunizmu można by śmiało powiedzieć, że klasa średnia ma „wiodącą rolę” w neoliberalizmie. Świat jest zorganizowany tak, by rozwijała się i miała warunki do samoodtwarzania, a jej symbole i estetyka są celebrowane i ukazywane jako wzór kultury w ogóle. Od czasów Margaret Thatcher trwa właściwie kolonizacja świata przez klasę średnią: jej moralność, jej estetykę, jej zasady, ambicje i dążenia. Dla arrivistes – aspirujących – w takim świecie szans jest jeszcze mniej niż w świecie grande bourgoisie i arystokracji – tamte klasy wyższe czasami potrafiły docenić geniusz, egzotykę czy przynajmniej element przygody, jakie wnosili w ich coraz bardziej zamknięty świat. Twórcy z ludu, wiejskie piękności i muzy bywali skandalicznie atrakcyjni i gościli przynajmniej w legendach i opowieściach. Bez takich mitów świat staje się szary, nabiera pozorów totalnej merytokracji – bo nie ma nikogo, kto byłby słyszalny z przekazem, że nie tylko król jest nagi, lecz także świat jego kultury absolutnie jałowy. Arrivistes są potrzebni.
Granice między klasami otwierają się wtedy, gdy istnieje aktywna polityka zmierzająca w tym kierunku. Warunkiem jej zaistnienia jest świadomość znaczenia klas społecznych. Wtedy można wspierać nie tylko pojedyncze aspiracje szczególnie ambitnych czy utalentowanych osób, lecz także system „wind klasowych”, czyli strukturalnych mechanizmów do zmiany klasy społecznej, o których pisze szwedzki socjolog Stefan Svallfors. Obecnie istnieje właściwie tylko jeden względnie stały model awansu społecznego, który może podźwignąć osoby z klas ludowych do klasy średniej (ale już nie do innych klas i warstw społecznych) – przedsiębiorczość. To może tłumaczyć powszechną popularność ideologii „bycia przedsiębiorczym” w czasach, gdy większą wartością niż „podejmowanie ryzyka” i „innowacyjność” ma dla ludzi bezpieczeństwo zatrudnienia. W socjaldemokratycznym państwie szwedzkim z ubiegłego stulecia takim mechanizmem awansu była przede wszystkim edukacja, ale także cały zestaw zabezpieczeń społecznych, które służyły jako sieci bezpieczeństwa w podróży klasowej do góry. Z takiej drogi bardzo łatwo jest przecież wypaść. Zabezpieczenia nie tylko chronią przed marginalizacją, bezdomnością, ryzykiem, które jest dla podejmujących je szczególnie duże (aspirujący często tracą kontakt z własnym środowiskiem, są odrzucani przez najbliższą rodzinę, pozostawiani bez wsparcia). Chronią także całe społeczeństwo przed wyjałowieniem wynikającym z ciągłej autorekonstrukcji elit, coraz bardziej działających jak koła, a właściwie bańki wzajemnej adoracji. Naprawdę nie wiemy, ilu bezdomnych alkoholików i narkomanów koczujących pod mostami w Londynie to Johnowie Lennonowie czy Kenowie Loachowie, którym powinęła się noga. W Polsce są mniej widoczni. Straszy raczej puste miejsce zajmowane kiedyś przez coś, co do tej pory krąży po świecie jako duch „bogatej wschodnioeuropejskiej kultury debaty”. ©℗
To, co z powodzeniem może wyglądać na merytokrację, w rzeczywistości nią nie jest. Łatwiej przecież zostać profesorem, jeśli jest się potomkiem profesora, a aktorką, gdy się wywodzi z aktorskiej rodziny, choćby ze względu na wyrastanie w kręgu takich, a nie innych wartości
Monika Kostera – profesor socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, profesor zarządzania na Uniwersytecie Södertörn (Szwecja)
Kacper Leśniewicz – dziennikarz, doktorant Technische Universität Chemnitz