Stopy procentowe są w Polsce w ujęciu nominalnym tak niskie, jak nigdy jeszcze nie były. To zasługa inflacji, a właściwie jej braku. Mamy deflację, czyli spadek cen – na dodatek mocniejszy na razie, niż oczekiwano (minus 1,6 proc. w lutym 2015 r. w porównaniu z lutym 2014 r.).
Ostatnie obniżki oprocentowania dokonane przez Radę Polityki Pieniężnej to jednak także wynik działań podejmowanych w innych krajach, w tym luzowania ilościowego, do którego przyłączył się właśnie Europejski Bank Centralny. Skoro drukuje (kreuje) on miliardy euro, to jasne jest, że waluta ta musi się osłabić. Dysparytet stóp procentowych, które dookoła (w UE i wielu innych rozwiniętych gospodarkach) są zerowe lub ujemne, oraz podejmowane gdzie indziej niezwykłe działania z arsenału polityki pieniężnej, jak wspomniane luzowanie ilościowe, czyniłyby nasz rynek – bez wyraźnej zmiany stóp procentowych – nadmiernie atrakcyjnym dla kapitału szukającego szansy na większy zarobek. W rezultacie mógłby do nas napłynąć gorący kapitał, a złoty mógłby się (zanadto) umocnić (z przyczyn spekulacyjnych, a nie fundamentalnych), szkodząc eksportowi i dodatkowo pogłębiając deflację. RPP wykonała więc ruch, jeśli jeszcze nie bezwzględnie wymuszony okolicznościami (pytanie o głębokość i trwałość deflacji oraz jej źródła i wpływ na tempo rozwoju gospodarczego), to przynajmniej uprzedzający. Ale jest to też ruch, z którym łączy się ryzyko.
Rekordowo tani pieniądz oznacza też rekordowo tani kredyt. A ponieważ nastroje konsumentów i przedsiębiorców są dobre, apetyt zaś na lepsze życie nieodmiennie duży, efektem może być boom kredytowy (zwłaszcza że mamy też poprawę na rynku pracy). Ofensywa reklamowa już się zresztą zaczęła.
Wartko zasilający gospodarkę kredyt jest zbawienny, o ile pieniądze trafiają tam, gdzie trzeba, a zobowiązania są potem – także przy rosnących kosztach kredytu – regulowane. Jeśli jest inaczej, następuje krach, którego najbardziej spektakularny przykład widzieliśmy w latach 2007–2008, kiedy zaostrzenie polityki pieniężnej przez amerykański Fed wysadziło w powietrze tamtejszy rynek kredytów hipotecznych, który wcześniej zdążył urosnąć do rozmiarów monstrualnej bańki. Wybuch niechybnie zamieniłby w ruinę cały system finansowy (zwłaszcza bankowy), gdyby nie nadzwyczajne akcje ratunkowe. Konsekwencje odczuwamy do dziś: zerowe lub ujemne stopy procentowe i luzowanie ilościowe nie są dziełem przypadku czy zwykłych okoliczności. Są czymś nadzwyczajnym – kontrowersyjnym antidotum na nadmierne zadłużenie i wolny wzrost gospodarczy lub brak takiego wzrostu. Podobnie nadzwyczajne jest to, że około 30 banków centralnych na świecie zdążyło już od początku tego roku obniżyć stopy procentowe. Oraz to, że wszystkie te działania nie przekładają się dostatecznie mocno na poprawę sytuacji: w globalnej skali zadłużenie wciąż rośnie, a rozwój jest bardzo mizerny. To jest właśnie to trudne otoczenie, w którym nasza gospodarka radzi sobie mimo wszystko całkiem dobrze.
Oczywiście, ewentualny boom, a potem krach kredytowy w Polsce – choćby o dużej skali – nie miałby ani takiej siły, ani takiego znaczenia i konsekwencji, jak ten w USA. Nie ma żadnego porównania. Jesteśmy małym, peryferyjnym krajem, nawet strefa euro nie musi się specjalnie o nas martwić. Dla nas miałby jednak opłakane skutki – a to przecież wystarczy, żeby z dużym wyprzedzeniem takie niebezpieczeństwo traktować nie tylko jako science fiction.
Polskie firmy oraz polscy konsumenci dowiedzieli się w ostatnich latach bardzo dużo o ryzyku zmiany kursów walut. Przedsiębiorstwa odebrały bolesną lekcję opcji walutowych. Właściciele mieszkań kupionych za pieniądze banków wiedzą już, że w ciągu kilku lat kurs franka może wzrosnąć o ponad 100 proc. i że nie ma tu żadnych ograniczeń. A jedynym buforem przed eksplozją rat kredytowych stają się w takiej sytuacji wyjątkowo sprzyjające stopy procentowe, np. w Szwajcarii aktualnie ujemne (pytanie jak długo).
A co z ryzykiem stóp procentowych? Oczywiście ci, którzy sięgają pamięcią do czasów zasłużenie potępionego ustroju i pierwszych lat transformacji, wiedzą na ten temat to i owo (podobnie jak niektórzy zdawali sobie sprawę z ryzyka walutowego, czemu dali wyraz w 2008 r., wykazując – kiedy zrobiło się głośno o globalnym kryzysie – skłonność nie do zaciągania długów w obcych walutach, ale do ucieczki od złotego do dolara lub do „współczesnej marki”, czyli euro). Pamiętają też np. hiperinflację z przełomu lat 80. i 90. oraz szok wywołany wprowadzeniem bardzo wysokiego oprocentowania, które miało ją poskromić.
Oczywiście nie chodzi o to, że scenariusz sprzed wielu lat się powtórzy w tym sensie, że deflacja na skutek zbyt luźnej polityki pieniężnej zamieni się rychło w szalejącą inflację, którą trzeba będzie okiełznać radykalnymi podwyżkami stóp. Na razie chodzi tylko o to, by pamiętać, że stopy mogą w dość krótkim czasie mocno się zmienić – podobnie jak kursy walut – i że nic nie jest dane raz na zawsze.
Do samych zmian powinniśmy być już trochę przyzwyczajeni: od ponad 20 lat stopy zmieniają się w Polsce tak, jak w każdym normalnym kraju – w rytm koniunktury gospodarczej i tendencji dotyczących cen. Ale obniżki zdecydowanie przeważały nad podwyżkami. Przyzwyczailiśmy się już chyba trochę, że pieniądz generalnie tanieje, a podwyżki, jeśli w ogóle do nich dochodzi, nie są zbyt mocne. To po pierwsze. Po drugie, stopy nigdy nie zostały sprowadzone tak nisko, jak dziś. Oczywiście, w zależności od rozwoju sytuacji gospodarczej w Polsce i na świecie mogą być jeszcze niższe: zerowe, a nawet ujemne. I może tak być przez dłuższy czas. Ale nie musi – w tym właśnie rzecz. Po trzecie, niezwykle niskie stopy nie są wcale dobrym sygnałem. Sygnalizują wyzwania i pytania, na które współczesna ekonomia nie daje jednoznacznych recept i odpowiedzi. Ustaliliśmy, że tak czy inaczej oznaczają nadzwyczajną sytuację i nieprzewidywalne konsekwencje dla gospodarki. Z tych powodów należy zachować ostrożność, warto też pamiętać, że z bardzo niskim poziomem oprocentowania łączy się ryzyko, że za jakiś czas wzrośnie ono bardziej niż kiedykolwiek we wspomnianym normalnym okresie.
Naturalnie nie chodzi o to, by nie brać kredytu. Kiedy się o niego ubiegać, jak nie wtedy, gdy odsetki są niskie i mogą takie pozostać przez miesiące, a nawet przez lata? Chodzi jednak o to, by kalkulacja (tak ze strony kredytobiorców, jak i kredytodawców) uwzględniała różne scenariusze, w tym poważnej zmiany sytuacji gospodarczej (i oprocentowania) w średnim i dłuższym okresie – i by była częścią oceny zdolności kredytowej oraz ryzyka.