Niewielu ekonomistów zdobyło sobie tak wielu wrogów. Ale czy Milton Friedman – który nawet pośmiertnie pozostał twarzą neoliberalizmu – rzeczywiście popełnił grzechy, które mu się zarzuca?
Milton Friedman zmienił moje życie. Potwierdził i objaśnił wszystkie moje intuicje dotyczące gospodarki”. Kto to powiedział? Nie zgadliście. To nie profesor Leszek Balcerowicz.
To wyznanie neofity padło z ust... Arnolda Schwarzeneggera, znanego wówczas jeszcze raczej z bycia kulturystą i aktorem niż politykiem. – Przełączałem kanały w TV i zobaczyłem tam Friedmana. Jego argumenty powaliły mnie – wspominał Arnold z uśmiechem we wstępie, który nagrał do jednego z całej serii filmów dokumentalnych „Free to Choose” („Wolność wyboru"). Milton Friedman tłumaczy w niej, jak powinien wyglądać kapitalizm.
To, że w latach 80. ubiegłego wieku hołdy składały Friedmanowi nawet ikony popkultury, świadczy wymownie o tym, jak ważne miejsce zajmował on w powszechnej świadomości. Był nie tylko wybitnym uczonym, laureatem Nagrody Nobla z ekonomii, lecz także doradcą światowych rządów i edukatorem tłumów. Był prawdziwą ekonomiczną gwiazdą rocka.
Friedman zmarł w 2006 r., ale idee, które krzewił, żywe są po dziś dzień, a nawet – według krytyków, którzy pogardliwie określają je mianem neoliberalizmu – rządzą współczesnym światem. Dlatego wiele nowych prądów w ekonomii rodzi się niejako w opozycji do tej doktryny, na której konto wpisuje się cały katalog błędów i wypaczeń.
Friedman i neoliberalizm, kiedyś hołubieni, z czasem stali się wyklęci.
Tylko co to właściwie jest ten neoliberalizm?
Neoliberał jako inwektywa
Szkopuł w tym, że o jasną i ogólnie przyjętą definicję bardzo trudno. Podkreślają to Taylor C. Boas i Jordan Gans-Morse z Uniwersytetu Kalifornijskiego w swojej analizie 148 artykułów naukowych opublikowanych między 1990 a 2004 r., w których pada to słowo. Wynika z niej, że neoliberalizm nie jest ściśle zdefiniowanym terminem, a raczej syntezą wad współczesnego kapitalizmu, synonimem wszystkiego tego, co może się w nim nie podobać. „Neoliberalny” to inwektywa denotująca „zbyt daleko idące zastosowanie wolnorynkowej ideologii”.
– Najbardziej wymownym dowodem na to, że termin ten jest uznawany za pejoratywny, jest fakt, że obecnie nikt nie identyfikuje się jako neoliberał, nawet jeśli uczeni często określają tym słowem polityków, doradców gospodarczych czy nawet innych uczonych – piszą Boas i Gans-Morse.
Jak więc dyskutować o czymś, co jest niezdefiniowane i do czego nikt się nie przyznaje? Cóż, na jakąś definicję zdecydować się trzeba.
Richard H. Robbins, piszący o gospodarce antropolog z Uniwersytetu Stanowego Nowego Jorku, wśród założeń neoliberalnej doktryny wymienia przyjęcie, że wzrost gospodarczy przyczynia się do rozwoju ludzkości, nieskrępowany wolny rynek prowadzi do optymalnego podziału zasobów, globalizacja jest korzystna dla prawie wszystkich, prywatyzacja zwiększa wydajność, a głównym zadaniem państwa jest stworzenie infrastruktury niezbędnej do rozwoju handlu i zapewnienie rządów prawa. Faktycznie, są to założenia przyjmowane powszechnie – przynajmniej teoretycznie – przez niemal wszystkie rządy świata. Czy to źle, że tak wielką wagę przywiązują one do gospodarki i wzrostu gospodarczego?
Według krytyków bardzo źle, bo te piękne hasła mają opłakane rezultaty. Najpoważniejsze z nich to rozrost korporacyjnego neokolonializmu, w ramach którego Zachód eksploatuje gospodarki wschodzące jako rynki zbytu, a kraje Trzeciego Świata jako rezerwuary taniej siły roboczej, oraz – o czym teraz mówią niemal wszyscy – pogłębianie się nierówności społecznych.
W punktowaniu wad neoliberalizmu celuje m.in. Naomi Klein, autorka antykorporacyjnego credo „No Logo” oraz antyneoliberalnej tyrady „Doktryna szoku”.
Friedman, jej zdaniem, uważał kryzysy za błogosławieństwo, bo pozwalają one na radykalne zmiany polityczne, których społeczeństwo w spokojnych czasach, gdy ludziom jakoś się wiedzie, nigdy by nie zaakceptowało. Nienaturalny i szkodliwy system, jakim jest neoliberalizm, można implementować tylko wtedy, gdy jest ono czymś przerażone. Tak jak chory na raka, który wyczerpał już wszystkie techniki medyczne, udaje się do znachora i zielarza, tak zdesperowani sytuacją materialną ludzie zaczynają wierzyć w neoliberalne dogmaty. Doktryna szoku jest więc podstawą wprowadzania neoliberalizmu, uzasadniając eksperymenty na żywym organizmie narodów. Przykład? Chile za dyktatorskich rządów Augusto Pinocheta. W latach 70. XX w. Friedman i ekonomiści związani z Uniwersytetem Chicagowskim (Alma Mater Miltona Friedmana) zdobyli wśród chilijskiej elity sporą popularność, doprowadzając do wprowadzenia wielu reform: prywatyzacji, redukcji ceł oraz deregulacji rynku pracy. Choć zazwyczaj podkreśla się, że reformy te przyśpieszyły rozwój gospodarczy Chile, Klein wskazuje, że przyśpieszyły one także wzrost nierówności społecznych i spowodowały spadek realnych płac. Wzrost dochodów najbogatszej części społeczeństwa, tj. ok. 10 proc. populacji, nie mógł kompensować wzrostu biedy, gdyż jak przekonuje Klein i jej podobni, aż 45 proc. społeczeństwa znalazło się poniżej progu ubóstwa.
– Czy ideolodzy wolnego rynku przekonujący, że wolne rynki uleczą biedę, są w swojej wierze szczerzy? A może dają wymówkę dla nieskrępowanego realizowania chciwości? – pyta Klein w „Doktrynie szoku”. W sukurs idzie jej amerykański ekonomista Joseph Stiglitz. On też uważa chilijski eksperyment za nieudany, a wprowadzenie tam monetaryzmu obarcza winą za kryzys gospodarczy, który wybuchł w 1982 r. W jego wyniku kraj potężnie się zadłużył.
Ale Chile to tylko jeden z wielu przykładów. Stiglitz w „Wizji sprawiedliwej globalizacji” przekonuje, że Friedman zaszczepił całemu światu absolutną wiarę w konkurencyjność rynków. I jako „najwyższy kapłan szkoły z Chicago”, i guru całego pokolenia ekonomistów, które rozpierzchło się po świecie, by doradzać rządom, sprawił, że „przez ostatnie trzy dekady dominuje pogląd o tym, że rynki działają dobrze niekontrolowane”.
– Pamiętam dyskusje z nim. Nie chciał uznać rezultatów badań na temat asymetrii informacji i niedoskonałości rynku. Jego poparcie dla wolnego rynku było ideologiczne. Monetaryzm był bezużyteczny dla zapewnienia pełnego zatrudnienia, ale nadawał się na narzędzie ograniczania rządu, więc Friedman uparcie przy nim trwał – pisze Stiglitz, wpisując się w narrację, w której neoliberalny znaczy zepsuty, zły i nieczuły na ludzką biedę.
Dobre intencje
Tylko czy neoliberalizm przypisywany Friedmanowi to system w istocie przezeń wyznawany? Można z tym dyskutować. Czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta, że termin neoliberalizm pierwotnie był nacechowany pozytywnie?
Ukuł go w 1938 r. Alexander Ruestow. Neoliberalizm oznaczał wiarę w działanie mechanizmu cen, wolną przedsiębiorczość, system konkurencji i mocne bezstronne państwo, a powstał jako reakcja na to, co doprowadziło w dużej mierze do II wojny światowej – populistyczne ruchy promujące socjalizm. Głównymi twarzami neoliberalizmu byli m.in. Friedrich von Hayek, Ludwig von Mises, Walter Lippmann czy Raymond Aron. Milton Friedman to tak naprawdę motor napędowy dopiero drugiej – powojennej – fali. Podobnie jak poprzednicy stawiał nacisk na znaczenie rynku, ale mocniej niż oni podkreślał... element socjalny działania państwa.
– Neoliberalizm odrzuca dziewiętnastowieczny leseferyzm na rzecz porządku konkurencji. Państwo nadzoruje system, ustanawia warunki dla działania konkurencji oraz niesie ulgę w nieszczęściu i niedoli. Człowieczeństwo nakazuje pomagać tym, którzy przegrywają na loterii życia. Nie ma powodu, by dotować farmerów, bo są farmerami, ale są powody, by próbować dotować biednych farmerów bądź wprowadzić dochód minimalny dla wszystkich – pisał Friedman w 1951 r. w eseju „Neoliberalizm i jego przyszłość”. Czy Klein, Stiglitz i inni krytycy celowo zapominają o tych jego enuncjacjach? A Friedman nie dość, że wcale nie był tak radykalny, jak twierdzą jego przeciwnicy, to jeszcze wcale nie miał tak wielkiego wpływu na świat, jak to przedstawiają.
Według krytyków jako doradca Richarda Nixona czy Ronalda Reagana miał swobodnie dyktować ich gospodarcze posunięcia. Z lubością przytaczają oni anegdotę, gdy Margaret Thatcher ściągnęła go do Wielkiej Brytanii, prosząc o „oświecenie mięczaków”, którzy nie wierzyli w wolny rynek.
Tymczasem Friedman miał u polityków posłuch tylko, gdy było im to na rękę. „Mam w nosie, co mówi Milton Friedman. Nie on ubiega się o reelekcję!” – powtarzał Nixon, gdy ktoś zarzucał mu wybiórcze traktowanie porad ekonomisty. Wbrew Friedmanowi Nixon wprowadził cła na tekstylia importowane do Stanów Zjednoczonych oraz, ryzykując inflację, wywierał naciski na bank centralny, by ten zwiększał podaż pieniądza. – Był skłonny do porzucenia deklarowanych przez siebie zasad na rzecz najmniejszej oznaki politycznych korzyści – wspominał Friedman.
Wiedział, że jego porad niemal nigdy nie wdrażano tak, jakby sobie życzył. Jeśli gdzieś już deregulowano rynek, to zapominano o usprawnieniu aparatu sądowego, by szybciej reagować na nadużycia. Jeśli prywatyzowano, to zazwyczaj nie wszystko i w taki sposób, by majątki trafiały do z góry ustalonych osób i instytucji. Jeśli obniżano wydatki państwowe, to nie towarzyszyły temu obniżki podatków. Do tego nie rozumiano podstaw monetaryzmu. „Oświecone mięczaki” Margaret Thatcher wprowadziły go na przykład, ale ich fundamentalne błędy doprowadziły do – jak to ujął Friedman – „o wiele poważniejszej recesji, niż byłoby to konieczne”. Nawet w Polsce, w trakcie przemian ustrojowych, ekonomista ten nie był – wbrew powszechnemu przekonaniu – traktowany jak wyrocznia. Złapał się za głowę, gdy dowiedział się, że nad Wisłą wprowadzono „popiwek”, czyli podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń, by walczyć z hiperinflacją. „Jak to jest monetaryzm, to ja jestem keynesista!” – wykrzyknął wzburzony.
Jeśli w ciągu ostatnich trzech dekad mieliśmy więc do czynienia z neoliberalizmem, nie był to neoliberalizm Miltona Friedmana, a co najwyżej jego wynaturzona wersja: konstytuowanie się kapitalizmu kolesiów, formowanie biznesowych grup interesu i zdobywanie przez nie kolejnych politycznych flanek.
Takie są fakty
„Wszyscy jesteście socjalistami!”. Niestety, powyższa obrona Friedmana nie przekona żadnego lewicowca skupionego na nierównościach i absolutyzujących je do rangi najważniejszego problemu globu. Dla niego każdy fakt świadczący na korzyść Friedmana tylko pozornie przemawiać będzie na jego korzyść. Obrońcy „doktryny szoku” będą po prostu reprezentantami ekonomii burżuazyjnej, których poglądy determinuje albo interes własny, albo zwyczajnie: byt.
Nawiasem mówiąc, w Polsce tego rodzaju antyneoliberalną postawę prezentuje Piotr Kuczyński, znany analityk rynkowy. Pisze na przykład w jednym z artykułów, że „powodem takiego [neoliberalnego – red.] stosunku do nierówności jest historia. Polska weszła w orbitę świata kapitalistycznego 25 lat temu. Można powiedzieć, że polscy biznesmeni i ekonomiści wysysali neoliberalne idee z mlekiem matki”. Kuczyński odmawia neoliberałom zdolności do autonomicznego dochodzenia do swoich stanowisk. Są oni zdeterminowani przez historyczny moment, twierdzi, oraz wykształcenie, jakie odebrali. Zdaniem publicysty ten właśnie obarczony „wolnorynkowym garbem” friedmanowski gatunek rządzi Polską.
Czy to znaczy, że zwolennicy wolnego rynku powinni świętować zwycięstwo?
Zależy, o których zwolenników wolnego rynku nam chodzi. Bo jeśli o tych najbardziej konsekwentnych klasycznych liberałów i libertarian, to i wśród nich Friedman nie znajdzie zbyt wielu sojuszników. Już choćby cytowane wcześniej akapity o „dochodzie minimalnym” sprawiają, że jest on w ich kręgach postrzegany jako socjalistyczny wilk w owczej skórze. Był jednym z tych, w kierunku których jeden z najwybitniejszych klasycznych liberałów Ludwig von Mises rzucił: „Wszyscy jesteście socjalistami”. – Ustalanie ceny pieniądza powierza rządowi. Bliżej mu do keynesistów niż do liberałów. Sam przyznał, że posługuje się ich językiem i narzędziami – przekonuje uczeń Misesa, Hiszpan Jesús Huerta De Soto w swojej książce „Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne”. – Ekonomia Friedmana skupia się wyłącznie na popycie. Elementy spójne z keynesizmem sprawiły, że Friedman i jego szkoła chicagowska mogły odnieść sukces w mainstreamie – uważa z kolei wybitny ekspert od zarządzania i libertarianin Peter Drucker.
Czy więc Milton Friedman jest skazany na bycie wyrzutkiem ekonomii? Jako zbyt prawicowy dla lewicy i zbyt lewicowy dla prawicy nigdy już nie znajdzie wystarczająco dużej i prominentnej grupy zwolenników, którzy wystąpią ze stosownymi apologiami?
Możliwe, ale... czy są one w ogóle potrzebne? Może, jak twierdzi David Friedman, jego syn, Milton „z intelektualnego punktu widzenia – zrobił wystarczająco dużo, by nawet pośmiertnie bronić się samemu w swoich książkach”?
To każdy musi oceniać sam.
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę