Pewno nieraz widzieli państwo ostrzeżenia dotyczące deflacji, tj. spadku cen, w Polsce. W sytuacji kiepskiej koniunktury nasi włodarze z banków centralnych boją się jej jak ognia. Powód jest prozaiczny – gdy spada inflacja, to przy niezmienionych stopach procentowych rosną realne stopy procentowe, atrakcyjność kredytów spada.
Najczęściej przytaczany przykład spustoszenia, jakie sieje to zjawisko, to Japonia. Kraj od 20 lat niemal non stop doświadczający spadku cen. Nic dobrego dla pogrążonej w stagnacji gospodarki. Stąd dobry bank centralny stawia sobie za cel wpłynąć na nasze oczekiwania inflacyjne. Jeśli my (gospodarstwa domowe) spodziewamy się wzrostu inflacji, spodziewamy się też niższych realnych stóp i zaciągamy kredyty. Jak wiadomo, kredyt wprawia w ruch ten świat.
Japoński bank centralny, drukując pieniądz, kupując różne aktywa i obwieszczając wszem i wobec, że oto nadchodzą czasy inflacji, pragnie przekonać ludzi, że czas zaciągać kredyty. Wielkich efektów tej akcji nie ma! Japonia wciąż nie osiągnęła swego celu inflacyjnego – w wysokości raptem 2 proc. Japończycy są przekonani, że cel jest znacznie przekroczony, że właśnie Japonii szkodzi inflacja (której nie ma), a nie deflacja (która jest). Jak podają w swej pracy o Japonii ekonomiści Hausman i Wieland, w ankietach przeprowadzanych przez bank centralny gospodarstwa przewidują konsekwentnie ok. 4 proc. inflacji. Ostatni raz zanotowano w Japonii taką inflację w... 1981 r. To oznacza, że Japończycy uważają realne stopy kredytowe za silnie ujemne i odpychające.
Dobry przykład na to, że ekonomią rządzą umiarkowanie racjonalne impulsy. Nie tylko w idealizowanej przez wielu Polaków Japonii.