W rajach podatkowych ukrytych jest 7,6 bln dol. Tych pieniędzy nigdy nie widział żaden fiskus. I ich nie zobaczy - mówi w wywiadzie dla DGP Gabriel Zucman wschodząca gwiazda francuskiej ekonomii. Studiował w Paryżu i w Berkeley.
Gabriel Zucman / Media
No i gdzie się podziały te wszystkie miliony?
Raczej biliony. Dokładnie 7,6 bln dol. na koniec 2013 r. To – według moich obliczeń – ta część bogactwa narodów, która wyciekła z systemów gospodarczych i leży zabunkrowana w rajach podatkowych. Tych pieniędzy nigdy nie widział żaden fiskus. I jeśli nic się nie zmieni, to nigdy ich nie zobaczy.
Proszę wybaczyć naiwność, ale wchodząc na tak astronomiczne pułapy, tracę punkt odniesienia. I sam już nie wiem, czy te 7,6 bln to dużo, czy mało?
Te 7,6 bln dol. to i tak szacunek dość konserwatywny. Bo obejmuje tylko czyste zasoby finansowe. A gdyby tak dodać do nich pieniądze zamrożone w rajach podatkowych w postaci dzieł sztuki, biżuterii albo złota, to ta liczba powinna jeszcze wzrosnąć. Spotkałem się już z szacunkami sięgającymi 8,5 bln, a nawet 32 bln dol. Ale ręczyć mogę tylko za swoje 7,6 bln.
Ale nadal nie rozumiem, czy to dużo, czy mało?
Dużo. Jakieś 8 proc. bogactwa osobistego całego globu. Który to odsetek stale rośnie.
Szybko rośnie?
Szybko. Co może być pewnym zaskoczeniem. Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę to, że od kilku lat temat walki z rajami podatkowymi bardzo zyskał na znaczeniu. Ale rzeczywistość jest taka, że w ciągu minionych 15 lat pieniędzy w rajach podatkowych przybywa. I to w tempie kilku procent rocznie. Nie wiem, czy pan pamięta, że w 2009 r. liderzy G20 zapowiedzieli buńczucznie koniec tajemnicy bankowej.
Pamiętam. Nic z tego nie wyszło.
Przeciwnie. Kapitał zabunkrowany w rajach podatkowych urósł w tym czasie o... 15 proc.
A jak pan to w ogóle oszacował?
Największy raj podatkowy – czyli Szwajcaria – sama podaje te dane od kilku lat do wiadomości. Stąd wiemy, że w tamtejszym systemie finansowym leży jakieś 2,4 bln dol.
Ale chyba nie wszystkie zagraniczne pieniądze ulokowane w takich krajach jak Szwajcaria są wynikiem ucieczki przed rodzimym fiskusem?
Akurat w Szwajcarii zapewne nie. Bo jest faktem, że z perspektywy wielu krajów – zwłaszcza tych rozwijających się – szwajcarski system bankowy oferuje stabilność i usługi premium, których nie mogą uświadczyć u siebie. Ale z drugiej strony to nie Trzeci Świat trzyma najwięcej kapitału w rajach podatkowych. Znalazłoby się pewnie parę przypadków rosyjskich czy latynoskich miliarderów. Ale zdecydowana większość zabunkrowanych tam pieniędzy przypada na bogate kraje Europy i Ameryki Północnej. A, powiedzmy sobie szczerze, czy Francuz albo Niemiec lokują swoje pieniądze w Szwajcarii, bo czują, że ich rodzime systemy bankowe są niestabilne? Przecież to oczywiste. Oni lokują tam swoje pieniądze, bo chcą płacić niższe podatki. Szwajcaria i tak jest jednak wśród rajów podatkowych wyjątkiem.
Dlaczego?
Bo akurat o ulokowanych tam pieniądzach wiemy całkiem sporo. Czego nie można powiedzieć o pozostałych rajach podatkowych. A więc – według wielkości – o Singapurze, Hongkongu, Luksemburgu, Jersey, Kajmanach, Bahamach i Bermudach. We wszystkich tych przypadkach o wiarygodne informacje jest już dużo trudniej. Ale to nie znaczy, że skali zjawiska nie da się oszacować.
I jak to się robi?
W końcu te pieniądze trzymają w rajach podatkowych głównie firmy oraz bogate jednostki pochodzące z krajów zachodnich. A oni – chcąc prowadzić legalną działalność – siłą rzeczy muszą zostawiać jakieś ślady. Możemy na przykład z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że ok. 20 proc. zysków osiąganych co roku przez amerykańskie korporacje ląduje natychmiast poza zasięgiem amerykańskiego fiskusa. I fiskus nie dostanie z nich nigdy ani centa. Utracone z tego tytułu korzyści to dla budżetu Stanów Zjednoczonych mniej więcej 1/3 ich rocznych wpływów z CIT. Na dodatek przez raje podatkowe przechodzi ok. 40 proc. wszystkich bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Do tego dochodzi granie z fiskusem w kotka i myszkę przez osoby prywatne. Im taka osoba bogatsza, tym zjawisko bardziej znaczące. A od pewnego poziomu osobistego bogactwa niemal nagminne. To wszystko składa się na te 7,6 bln.
Cały czas zastanawia mnie ta liczba. Skąd pan wie, że jest prawdziwa?
Istnieje jeszcze jedna poszlaka. Jest w finansach międzynarodowych pewna niewyjaśniona zagadka.
„Zagadka” brzmi intrygująco...
Miej więcej od lat 70. Międzynarodowy Fundusz Walutowy głowi się, jak to możliwe, że świat jako całość jest zadłużony. Problem tylko w tym, że nie wiadomo u kogo.
Jak to?
W zamkniętym systemie – a globalna gospodarka jest właśnie takim zamkniętym systemem – obie strony rachunku powinny się zgadzać. Po drugiej stronie każdego „winien” musi być jakieś „ma”. Tymczasem tak nie jest. Około 20 proc. papierów wartościowych w międzynarodowym obrocie nie ma właściciela. Dług jest. Ale nie ma wierzyciela. Tak jakby planeta Ziemia zadłużyła się na Marsie.
Z tego, co wiem, Marsjanie pożyczają Ziemianom raczej niechętnie.
Właśnie. Dlatego rozwiązania należy szukać na naszej własnej planecie. Moim zdaniem ta dziura to właśnie wynik istnienia rajów podatkowych. I wyciekania do nich pieniędzy.
Może pan opisać, jak to działa?
Obywatelka Wielkiej Brytanii przy użyciu konta w szwajcarskim banku nabyła akcje Google’a. Co zostaje po takiej transakcji w międzynarodowej statystyce? Z perspektywy USA wygląda to tak, że zagraniczny inwestor kupił amerykański papier wartościowy. Amerykańskie statystyki notują więc zobowiązanie finansowe USA wobec zagranicy. Informacja, że Brytyjka jest wierzycielką Google’a, powinna się pojawić w danych urzędu statystycznego w Londynie. Ale się nie pojawia, bo brytyjskie władze nie mają wglądu w księgi szwajcarskiego banku. A z perspektywy szwajcarskiego rachunku bieżącego taka transakcja nie jest w ogóle istotna. Więc jej nie widać.
I to ma jakieś znaczenie poza statystycznym smaczkiem?
Dopóki raje podatkowe były tylko ciekawostką dostępną dla wąskiej grupki międzynarodowych krezusów podróżujących między Monte Carlo, Aspen i Tokio, faktycznie nie miało to większego znaczenia. Ale mniej więcej od lat 70. i 80. uciekanie do nich się zdemokratyzowało. Stało się technicznie łatwiejsze i coraz bardziej powszechne. W efekcie dziura, o której mówię, zaczęła rosnąć. Dziś jest już taka duża, że nie da jej się ukryć. I to jest dla mnie jeden z dowodów, że problem rajów podatkowych zupełnie wymknął się spod kontroli.
Proszę w takim razie powiedzieć, gdzie najbardziej wycieka?
Niestety w Europie. Z moich wyliczeń widać, że Europejczycy ukrywają przed fiskusem ok. 10 proc. swojego bogactwa. Podczas gdy w przypadku Amerykanów to jest tylko 4 proc.
Może dlatego, że w Ameryce mają niższe podatki?
To jedna z interpretacji, ale ja jej nie podzielam. Przede wszystkim dlatego, że zależność jest dokładnie odwrotna. We wszystkich krajach Zachodu podatki od lat 70. sukcesywnie spadały. Jednocześnie w tym samym okresie zjawisko ucieczek do rajów podatkowych rosło. To, co widzieliśmy, to był morderczy wyścig do dna. Bo w podatkowej konkurencji nie da się wygrać. Zawsze znajdzie się ktoś, kto obniży stawki jeszcze bardziej. A skutki fiskalne będą katastrofalne. Widzimy je na przykładzie wielu krajów, które nie mogą się wydobyć z zadłużeniowej pułapki.
Jak więc wytłumaczyć to, że etatystyczni Europejczycy chętniej grają fiskusowi na nosie niż rzekomo liberalni Amerykanie?
Jednym z powodów jest duża pokusa – i możliwości – konkurowania przy pomocy stawek podatkowych pomiędzy suwerennymi państwami Unii. Można też doszukiwać się różnic w poziomie przyzwolenia społecznego. W Ameryce prominent dużo łatwiej trafi za kratki za kiwanie fiskusa niż, powiedzmy, we Francji.
A niektórzy, jak aktor Gerard Depardieu, jeszcze się będą tym szczycić.
Mam wrażenie, że tego typu historiom przydaje się zbyt wielkiego znaczenia. Przykład Depardieu, który zdecydował się na emigrację do Rosji z powodu zbyt wysokich – jego zdaniem – obciążeń podatkowych, był głośny. Ale statystycznie zupełnie marginalny. Patrząc na dane, widać wyraźnie, że decyzja o podatkowej emigracji to opcja dostępna tylko naprawdę nielicznym i bardzo uprzywilejowanym. Z punktu widzenia wydolności fiskalnej całego systemu ten problem zupełnie nie istnieje. Realnym zagrożeniem jest za to wyciekanie pieniędzy należących do podatników PIT i CIT na stałe rezydujących w kraju.
I którędy wycieka bogactwo narodów? Po stronie PIT czy CIT?
To dwie osobne historie. Ważniejszy jest chyba CIT.
Zacznijmy więc od niego.
Ten system ma około stu lat i pojawił się w większości krajów tuż przed I wojną światową. Dopóki rzecz dotyczyła firm działających w warunkach zamkniętej gospodarki, wszystko było w porządku. CIT jest bowiem zwykle naliczany według jednej stawki, co czyni go dość przejrzystym.
Rozumiem, że problemy zaczęły się, gdy do gry weszły korporacje międzynarodowe.
Kłopot został dostrzeżony już w latach 20. Bo powiedzmy, że amerykański przemysłowiec zakłada fabrykę kawy w Brazylii. Czy to oznacza, że ma płacić od osiąganych zysków podwójny podatek w obu Amerykach? Przemysłowcy chcieli tego za wszelką cenę uniknąć. Do tego stopnia, że temat stanął nawet na forum Ligi Narodów (przedwojennego poprzednika ONZ – red.), która poprosiła grupę ekonomistów o wymyślenie sposobów wyjścia z tej matni. To wtedy powstały trzy podstawowe zasady, które do dziś regulują opodatkowanie korporacji międzynarodowych.
Jakie to zasady?
Pierwsza jest taka, że podatek powinien być płacony u źródła. To znaczy w naszym przypadku w Brazylii. Ale to niestety nie rozwiązywało problemu. Bo co, jeśli brazylijska fabryka jest tylko spółką córką firmy amerykańskiej? A gros zysków tej firmy pojawia się dopiero w USA, dokąd kawa zostaje przywieziona i sprzedana? Czy cały podatek powinien trafiać do Brazylii? Rządy krajów rozwiniętych uważały, że nie. A przecież to one rozdawały karty. Przeforsowano więc regułę, że spółka córka i spółka matka liczą swoje zyski oddzielnie. Tak jakby były osobnymi firmami. Jeżeli kawa trafia z Brazylii do centrali, to musi zostać oficjalnie „kupiona” od spółki córki. A transakcja zaksięgowana na zasadach rynkowych. Oczywiście Liga Narodów niczego nikomu nie mogła narzucić. I doskonale o tym wiedziała. Zdecydowano się więc trzeźwo na zasadę numer trzy. Stanowiącą, że to suwerenne kraje dogadują się między sobą na temat tego, jak się ściąga podatki z korporacji międzynarodowych. Powstał z tego gąszcz przepisów i bilateralnych umów. A korporacje nauczyły się w tym gąszczu bardzo sprawnie poruszać. Momentami zbyt sprawnie. Efekt jest taki, że globalne korporacje zazwyczaj postępują w zgodzie z literą prawa podatkowego. Ale z jego duchem już niekoniecznie. Dobrym przykładem jest słynna „podwójna kanapka holendersko-irlandzka”.
Przypomnijmy, co to takiego, bo może nie wszyscy pamiętają.
To strategia stosowana np. przez koncern Google’a. Do jej „przyrządzenia” potrzeba dwóch firm irlandzkich i wciśniętej między nie holenderskiej firmy wydmuszki. Pierwsza spółka Irlandia Ltd. jest dysponentem wszystkich technologii Google’a na Europę, Bliski Wschód i Afrykę. A taki np. Google Francja płaci jej za możliwość używania i sprzedawania tych technologii. Ale niechby nawet Google płacił ten 12,5 proc. CIT w Irlandii. Gdzie tam. Duża część zysku trafia do firmy Google Holding, która jest zarejestrowana na Bermudach, gdzie stawka podatkowa wynosi 0 proc. Oczywiście Google nie może wysłać im pieniędzy bezpośrednio, bo rząd Irlandii takich praktyk zakazał. Irlandia Ltd. przekazuje więc zyski do Holandii. Co jest najzupełniej legalne, bo oba kraje należą do Unii. A z perspektywy holenderskiej Google Holding to jest firma irlandzka, więc nie ma kłopotu, by pieniądze trafiły na Bermudy. Przy pomocy takich sztuczek efektywna stawka podatkowa płacona przez Google’a poza USA to jakieś 2–8 proc. Istnieją szacunki dowodzące, że podobne schematy stosuje połowa amerykańskich firm.
Kanapka to chyba nie jest jedyny sposób na wyciekanie kapitału?
Oczywiście. Inna strategia to manipulowanie cenami transferowymi. Czyli rozliczeniami, których muszą dokonywać miedzy sobą spółki córki i centrala. Przy ich pomocy korporacja ma właściwie nieograniczone możliwości decydowania, gdzie „pojawi się” zysk firmy. Co w praktyce oznacza możliwość wybierania kraju, w którym firma płaci podatki. A to z kolei sprzyja nakręcaniu między krajami przyjmującymi konkurencji na to, kto jeszcze bardziej obniży podatki i rzuci biznesowi do stóp więcej przywilejów. Ta wojna ma tendencję do samonakręcania. Kraje, które próbują się przed tym bronić, muszą inwestować coraz to nowe środki w kontrolę podatkową, co z kolei przynosi po stronie korporacji dalsze działania. Dość powiedzieć, że takie firmy jak General Electric zatrudniają już w swoich działach prawnych ok. tysiąca osób. Efekt jest nierzadko taki, że koszt ich działań pożera większość zysków, które można osiągnąć z podatkowej optymalizacji.
Może od tej logiki wojny podatkowej po prostu nie ma ucieczki?
To zależy, co chcemy osiągnąć. Jeżeli ktoś jest właścicielem wielkiej korporacji albo działa, mając na uwadze tylko jej interes, to jego celem będzie raczej utrzymanie status quo. W tej sytuacji będzie przekonywał, że nic się nie da zrobić. Ale wydaje mi się, że większość obywateli ma raczej interes w tym, by bogactwo narodów nie uciekało na prywatne konta nielicznych wybrańców, tylko pozostało w systemie gospodarczym, podbudzało popyt i mogło stanowić źródło sensownych wydatków budżetowych na szkolnictwo albo służbę zdrowia. Dlatego sensowniejsze wydaje się szukanie sposobów poprawy sytuacji. A nie narzekania, że nic się nie da zrobić. Zawsze da się coś zrobić.
A co konkretnie?
Większość propozycji wysuwanych przez organizacje takie jak OECD idzie w kierunku stopniowej harmonizacji przepisów podatkowych. Tak, aby firmy miały mniejszą możliwość wybierania, kogo zaszczycą tym, że zapłacą u niego podatki. To droga sensowna, ale zbyt mało ambitna.
A jaka jest ta ambitna?
Pamięta pan, że podstawy filozofii opodatkowania korporacji międzynarodowych powstały w czasach Ligi Narodów? To znaczy, że mają już prawie sto lat. Może więc najwyższy czas, by je odświeżyć. Na przykład manipulowanie cenami transferowymi w celu przesuwania zysku pomiędzy oddziałami tej samej firmy działającymi w różnych krajach. Czy nie byłoby sensowniej zastąpić ten system określanym z góry podatkiem od firm? Można by go wyznaczać na podstawie kombinacji takich czynników, jak zgromadzony w danym kraju kapitał, zatrudnienie oraz sprzedaż. I co roku aktualizować. Można nakazać, by firmy płaciły podatki tam, gdzie koncentruje się ich faktyczna działalność. To znaczy tam, gdzie zatrudniają najwięcej pracowników albo gdzie sprzedają swoje produkty. W końcu Starbucks łatwo może przenieść swoją siedzibę z Seattle do Dublina, ale swoich amerykańskich klientów już tak łatwo nie przeniesie. Najdalej idącą alternatywą jest z kolei ściąganie podatku na poziomie nie firm, lecz ich właścicieli. Czyli akcjonariuszy. Takiej możliwości w 1920 r. nie było. Lecz dziś można bez trudu zidentyfikować właścicieli większości korporacji na świecie. Pod względem technologicznym nie ma żadnej przeszkody, by stworzyć taki przejrzysty rejestr właścicielski.
Pański mentor Thomas Piketty proponował coś podobnego w odniesieniu do sprawdzania, kto ma jaki majątek.
Bo to rozsądne rozwiązanie. Przyczyniłoby się też do promowania demokratycznej przejrzystości. Której nie służą piętrowe konstrukcje właścicielskie z licznymi firmami krzakami zarejestrowanymi w rajach podatkowych. W wiadomym celu.
Długo rozmawiamy o CIT. Czy to znaczy, że PIT-em bogactwo narodów nie ucieka?
Owszem, ucieka. I to też jest problem. Choć mniejszy – z powodu sum zdecydowanie mniejszych od tych, z którymi mamy do czynienia w przypadku firm. Choć i płatnicy PIT mają dziś olbrzymie możliwości wyprowadzania pieniędzy z systemu.
Jak to się robi?
Jeśli amerykański biznesmen nie chce płacić podatków w swoim rodzinnym Dallas, to robi tak: zakłada firmę krzak na Kajmanach. Kompletnie anonimowo i bez problemu. Ta firma zakłada rachunek bankowy w Hongkongu, gdzie swoje oddziały ma większość międzynarodowych korporacji finansowych. Należąca do naszego biznesmena firma z Dallas podpisuje z kajmańską firmą krzakiem fikcyjną umowę na zakup dowolnych usług. Powiedzmy konsultingowych. Płaci za nie, przelewając pieniądze na konto w Hongkongu. Amerykanin zyskuje podwójnie. Zmniejsza zyski swojej firmy w Dallas, dzięki czemu zapłaci niższy CIT. Z kolei pieniądze przelane do Hongkongu unikną amerykańskiego PIT. Fiskus w USA położy na nich rękę, tylko jeżeli biznesmen sam zadeklaruje, że ma w Azji ulokowane fundusze. No, chyba że sam Hongkong zaraportuje to do USA. Jednak szanse na taki obrót sprawy są naprawdę niewielkie.
W tym przypadku globalny rejestr finansowy faktycznie by pomógł.
Jasne, że by pomógł. Nie jestem jednak naiwny. Doskonale zdaję sobie sprawę, że raje podatkowe same dobrowolnie nie zrezygnują ze swojej roli. Zbyt dobrze na tym zarabiają. W 2008 r. tylko w samym banku Credit Suisse prawie dwa tysiące osób zajmowało się obsługą kont należących do obywateli USA. I nie mam tu na myśli kasjerów, lecz dobrze opłacanych doradców, którzy pomagali Amerykanom w organizowaniu bezpiecznych ucieczek przed fiskusem. Oni z tego dobrowolnie nie zrezygnują.
Więc trzeba ich przycisnąć?
Gdyby Europa i Stany Zjednoczone zjednoczyły siły i skupiły się na budowie takich mechanizmów, jak globalny rejestr, nic nie byłoby w stanie ich zatrzymać. To się do tej pory nie stało. Ale nie znaczy, że się nie wydarzy. Polityczna atmosfera wokół podatków może się zmienić. Zwłaszcza jeśli problemy zadłużeniowe krajów bogatego Zachodu będą się pogłębiać.
Gabriel Zucman wschodząca gwiazda francuskiej ekonomii. Studiował w Paryżu i w Berkeley. Promotorem jego pracy doktorskiej był Thomas Piketty. Zaraz potem Zucman został jednym z najmłodszych profesorów w London School of Economics. W maju 2013 r. ukazała się jego głośna praca „The Missing Wealth of Nations” (Zaginione bogactwo narodów), która jest pionierską próbą oszacowania w skali globalnej zjawiska masowych ucieczek przed fiskusem.