Oceniając tylko liczby, można by uznać, że nasz rynek pracy wyszedł z pandemii niemal bez szwanku.

Według najnowszych szacunków Ministerstwa Rozwoju, Pracy i Technologii, stopa bezrobocia wyniosła w czerwcu 6 proc., wobec 6,1 proc. w maju. Wciąż nie wróciła do rekordowo niskich poziomów sprzed pandemii (w 2019 r. było to 5,4 proc.), ale sytuacja jest znacznie lepsza niż w 2017 r. (7,3 proc.). A już na pewno można byłoby pomyśleć, że jest dobrze, gdy wróci się do prognoz z pierwszej fali pandemii: minister rodziny, pracy i polityki społecznej szacowała, że pod koniec 2020 r. musimy liczyć się z bezrobociem sięgającym 9–10 proc., zaś ekonomiści byli jeszcze bardziej pesymistyczni – część wieszczyła, że miniony rok zakończymy z 13-procentowym bezrobociem.
Tak się jednak nie stało. Wskazywano, że wiele małych oraz średnich firm przez miesiące pozostawało de facto na utrzymaniu państwa (tarcze), zaś pracujący rodzice, którzy byliby zwolnieni, zachowali zatrudnienie ze względu na zasiłki opiekuńcze, na które trafili po zamknięciu szkół – dzięki temu zniknęli czasowo z list płac i nie byli „obciążeniem” dla pracodawców. To też nie zmieniło perspektywy – na tle innych krajów nasz wynik prezentuje się dobrze, pozostając od czerwca 2020 r. na poziomie ok. 6 proc. To lepszy rezultat niż wielu państw Europy – w Irlandii oraz Hiszpanii bezrobocie sięgało nawet 15 proc.
Stary problem
Szukając powodów tej sytuacji, eksperci wskazują na kilka z nich. Najbardziej oczywisty to ogromna ilość gotówki, jaką państwo wpompowało w gospodarkę – łączną pomoc szacuje się na 250–300 mld zł. Jednak kluczowe dla utrzymania bezrobocia na niskim poziomie były nie tylko pieniądze. – Nawet przed uruchomieniem pomocy przedsiębiorcy niespecjalnie kwapili się do zwolnień. Byli świadomi, że jeszcze kilka miesięcy temu bardzo trudno było pozyskać z rynku wykwalifikowanych pracowników. Wiedzieli, że po powrocie gospodarki do normalności szanse na znalezienie personelu za podobne wynagrodzenie będą niewielkie – ocenia Monika Fedorczuk, ekspert ds. rynku pracy w Konfederacji Lewiatan. – Wiosną 2020 r. widać było dużą mobilizację nie tylko pracodawców, ale też pracowników. Ci drudzy akceptowali nawet obniżenie wynagrodzeń, choć w historii naszego kraju znane są przypadki, w których ludzie nawet w obliczu krachu gospodarczego nie chcieli się na to godzić – przypomina Andrzej Kubisiak, wicedyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE).
Łagodniejsze przejście przez kryzys naszemu rynkowi pracy zapewnił także odpływ obcokrajowców. Jak podkreślono w Barometrze Polskiego Rynku Pracy, przygotowanego przez Personnel Service, firmę rekrutacyjną, specjalizującą się m.in. w sprowadzaniu pracowników z Ukrainy, na początku pandemii wyjechało z Polski ok. 250 tys. obywateli tego kraju. – To sprawiło, że nie było tak dużej nadwyżki pracowników – wskazuje Andrzej Kubisiak. Teraz się to zmienia – z Barometru wynika, że co czwarta firma w Polsce zamierza zatrudnić pracowników ze Wschodu w ciągu najbliższych 12 miesięcy. – I już co trzeci przedsiębiorca deklaruje, że chętnie zapłaci więcej doświadczonemu pracownikowi z Ukrainy niż Polakowi, byle go przyciągnąć – dodaje Krzysztof Inglot, prezes Personnel Service i ekspert ds. rynku pracy.
Wraz z odmrożeniem gospodarki wrócił więc problem znany sprzed pandemii: brak pracowników. Według danych GUS liczba wolnych miejsc pracy w Polsce na koniec I kwartału wyniosła 110,2 tys. To o 25,8 tys., o ponad 30 proc., więcej niż trzy miesiące wcześniej. Jak wynika z opublikowanego w czerwcu przez agencję pracy Randstad Polska badania „Plany Pracodawców”, ok. 29 proc. firm zamierza poszukiwać nowych pracowników. W szczytowym okresie pandemii ten odsetek sięgał zaledwie 14 proc. i niemal zrównał się z liczbą przedsiębiorców, którzy planowali redukcje. – Mamy coraz więcej sygnałów o wyzwaniach związanych z rekrutacją. Dotyczy to przede wszystkim obszarów o dużym nasyceniu większymi zakładami oraz centrami logistycznymi. Tam także w trakcie pandemii stopa bezrobocia należała do rekordowo małych w skali nie tylko Polski, ale i Unii Europejskiej. Mam na myśli Wielkopolskę, Dolny Śląsk i Śląsk, szczególnie aglomeracje. Firmy poszukiwały tam nie tylko wykwalifikowanych specjalistów czy techników, lecz także osób na podstawowe stanowiska w produkcji czy centrach magazynowych – mówi Mateusz Żydek, rzecznik Randstad Polska.
Oprócz branż wymagających doświadczonej załogi na brak rąk do pracy narzekają m.in. firmy kurierskie i branża budowlana, które mogły rozwijać się również w okresie lockdownów. – Polskie firmy muszą teraz o robotników rywalizować z krajami ościennymi. Z kolei posiłkowanie się pracownikami z zagranicy napotyka bariery, bo brakuje spójnej rządowej polityki migracyjnej. Nie bez znaczenia dla działalności przedsiębiorstw jest też narastająca presja płacowa – mówi dr Damian Kaźmierczak, główny ekonomista Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa.
To, że gospodarka wraca na dawne tory, widać właśnie w danych na temat zarobków. Według GUS przeciętne wynagrodzenie w I kw. 2021 r. wyniosło 5681,56 zł brutto. W stosunku do ubiegłego roku oznacza to wzrost o 6,6 proc., czyli o 350 zł. W maju 2021 r. w odniesieniu do sytuacji sprzed 12 miesięcy pensje urosły o 10,1 proc. – Prognozujemy dalsze podwyżki: w czerwcu o kolejne 10 proc. rok do roku, natomiast w kolejnych miesiącach na poziomie 8–9 proc. Dynamika wzrostu płac idzie w parze z rosnącą liczbą nowych miejsc pracy. Optymizm firm po odmrożeniu gospodarki przekłada się na większą skłonność do zwiększania zatrudnienia – tłumaczy Inglot.
To nie oznacza, że pracujący nie odczuwają już skutków pandemii. Problemem jest rozrastająca się szara strefa. Może świadczyć o niej szybki wzrost gotówki w obiegu, ale też dane z poszczególnych sektorów gospodarki. – W czasie pandemii do rolnictwa, w którym zatrudnienie spadało przez 20 lat, przeszło ok. 100 tys. osób. Nakłonienie tych ludzi do powrotu na normalny rynek może okazać się bardzo trudne – zauważa wicedyrektor PIE.
Ekspert tłumaczy też, że dane na temat wynagrodzeń pokazują jedynie wycinek rzeczywistości. – Przeciętne wynagrodzenie za kwiecień czy maj 2021 r. pokazuje zmianę w stosunku do najtrudniejszych miesięcy lockdownu w 2020 r. Ale nie zauważa innego zjawiska: że rynek stał się bardzo nierówny. Część branż z szeroko rozumianą informatyką na czele ekonomicznie zyskała na pandemii, ale wiele nadal nie wróciło do dawnych zarobków i znacznie ucierpiało finansowo – dodaje Andrzej Kubisiak.
Ciągła niepewność
To właśnie duże rozwarstwienie i nierówności mogą się zatem stać największą bolączką rynku pracy. – Ci, którzy odnaleźli się w cyfrowej rewolucji albo pracują w zyskujących w czasie lockdownów branżach, będą korzystać, zwłaszcza że na rynku jest niewiele osób mogących ich zastąpić. Oni będą negocjować wynagrodzenia i zmieniać stanowiska na lepiej płatne. Na drugim biegunie będą osoby z różnych powodów wykluczone cyfrowo i czujące na swoich stanowiskach presję automatyzacji. One coraz częściej mogą wpadać w okolice płacy minimalnej – ocenia Monika Fedorczuk.
Kłopoty popandemicznej sytuacji szczególnie widać wśród młodych osób. – Ich aktywność zawodowa spadła o ponad 4 pkt proc. To okrutne, ale pracodawcom najłatwiej było z nich zrezygnować, a jednocześnie najłatwiej załatać braki, z uwagi że młodzi wykonują najprostsze zajęcia – mówi Andrzej Kubisiak. Dodatkowo pandemia w pierwszej kolejności uderzyła w oferty staży i praktyk, a zamrożenie restauracji i turystyki pozbawiło wielu młodych szans na podjęcie pracy dorywczej. Nałożyła się na to niższa niż wcześniej mobilność – skoro młodzi nie wyjechali na studia, to nie opuszczali rodzinnych domów po to, by szukać pracy.
Teraz wielu z nich nie chce już wracać. Bo młodzi zaczęli też w trakcie pandemii jeszcze bardziej cenić spokój i stabilizację. Jak pokazuje czerwcowy raport firmy consultingowej PwC, aż 81 proc. młodych Polaków z pokolenia Z (końca lat 90. i początku pierwszej dekady XXI w.) przedkłada etat ponad działalność na swoim. A jednocześnie 59 proc. wskazuje, że woli równowagę między życiem osobistym a zawodowym niż wysokie zarobki. Takie nastawienie może sprawiać, że nie zdecydują się w tym roku tak ochoczo na pracę sezonową.
– W restauracji była większa nerwowość, której nie rekompensowały napiwki – przyznaje Jakub, tegoroczny absolwent technikum gastronomicznego, który jeszcze rok temu próbował swoich sił jako kelner. Teraz pracuje w sklepie. I nawet jeśli zdecyduje się na studia zaoczne, to dzięki temu już nie obawia się ewentualnego jesiennego lockdownu, który rok temu pozbawił go zarobków.
Brak młodych szczególnie mocno odbija się na zmrożonych branżach, które dotychczas były dla nich tradycyjnym miejscem pracy. Teraz już nie chcą tam wracać. Pensje były nieduże, tajemnicą poliszynela jest to, że znaczna część wynagrodzenia w wielu lokalach wypłacana była pod stołem. A gdy gości jest mniej, to i napiwki są skromne. Dlatego część młodych wybiera inne prace. Choćby w sklepach, bo tam wiedzą, ile zarobią, a pieniądze dostaną na czas. W branży pojawia się więc luka.
– W gastronomii mamy 25 tys. ofert pracy. W ubiegłym roku z wiadomego powodu było ich niespełna 10 tys. Dwa lata temu – 20 tys. W tym roku jest duży problem z odpowiedziami na ogłoszenia. Chętnych do pracy w gastronomii, prawdopodobnie ze względu na niepewną przyszłość tej branży, jest zdecydowanie mniej niż dwa lata temu. Szacujemy, że jest ok. 30 proc. mniej odpowiedzi przypadających na ogłoszenie – mówi Paweł Świderski, dyrektor operacyjny w OLX Praca.
To, że losy gospodarki będą podyktowane sytuacją epidemiczną, sprawia, że trudno przewidzieć, w jakim kierunku dalej pójdzie rynek. Pandemia z pewnością nauczyła bowiem tego, by z pokorą podchodzić do przyszłości. – Kto obserwował sytuację na rynku pracy w ciągu ostatniego półtora roku, nie zaryzykuje tezy o powrocie do normalności. Wciąż jest za dużo czynników niepewnych, które pośrednio mogą wpłynąć na zatrudnienie, aby z całą pewnością mówić o powrocie do sytuacji, którą znamy sprzed pandemii. I najbliżej odpowiedzi na to pytanie byliby pewnie specjaliści od epidemiologii – puentuje rzecznik Randstad Polska Mateusz Żydek.