Gdy miesiąc temu cyfrowe korporacje zgotowały Donaldowi Trumpowi „cyfrowy impeachment”, nie brakowało chętnych, by tę decyzję oklaskiwać.

Zablokowanie prezydentowi USA dostępu do kont na Facebooku czy Twitterze miało przecież służyć wyłącznie powstrzymaniu przemocy – przekonywano nas. Cyfrowi giganci upierali się zaś, że nigdy nie ukaraliby w podobny sposób kogoś, kto mówi prawdę. To też wprost wynikało z ich zapewnień – powtarzanych choćby przy okazji wyborów w różnych krajach czy po wybuchu pandemii – o walce z dezinformacją. „Wypad z dezinformacją i demagogią, tak dla rzetelnych mediów” – brzmiał w skrócie przekaz towarzyszący odebraniu cyfrowego mikrofonu Donaldowi Trumpowi. Który też, zaznaczmy, nie był tu zupełnym niewiniątkiem.
Jak bardzo więc symptomatyczne dla zakłamania cyfrowych gigantów jest to, co stało się teraz w Australii? Obywatele i obywatelki kraju na antypodach obudzili się w ubiegły czwartek z Facebookiem zupełnie wyczyszczonym z… informacji pochodzących z mediów (ostatecznie koncern wycofał się tej restrykcji). Nie bez fake newsów, ale bez newsów w ogóle. Strony najważniejszych wydawców były puste, a prasa (choć już nie na Facebooku, oczywiście) donosiła, że z nieplanowanym rozmachem platformie cyfrowej udało się też zablokować informacje dotyczące walki z COVID-19, strony rządowe i doniesienia na temat spraw bezpieczeństwa publicznego.
Platforma Marka Zuckerberga zdecydowała się na ten drastyczny krok jednak nie w odpowiedzi na jakieś fundamentalne zagrożenie czy historyczny precedens – jak mówiono przy okazji blokady nałożonej na Trumpa w cieniu wtargnięcia do amerykańskiego Kapitolu. Powodem był tzw. podatek od linków, który władze w Canberze chcą nałożyć na platformy cyfrowe w obronie swoich krajowych mediów i wydawców prasy. Australijskiej władzy zależy na tym, by media społecznościowe (które nie tworzą żadnych własnych treści, a zarabiają na sprzedaży reklam) podzieliły się zyskiem z dziennikarzami i redakcjami, których materiały napędzają ruch takiemu Facebookowi czy Google’owi.
Podobne rozwiązania od lat planuje wprowadzić Europa – przy czym zrobiła to już Francja, a reszta kontynentu dopiero przymierza się do implementacji europejskiego prawa, które pozwoliłoby na podobne kroki. Z oczywistych względów nie podoba się to wielkim platformom, które na wszelkie sposoby próbują przeciwstawić się podobnym regulacjom albo dojść do polubownego porozumienia z wydawcami, zanim prawo nałoży na nich obowiązek płacenia za treści.
Facebook w Australii wyłamał się jako pierwszy i jako pierwszy nie tylko uciekł się do szantażu, lecz także zrealizował swoje groźby. Kilka lat temu również grożono różnym rządom i spekulowano, że w razie prób ściślejszej regulacji Facebooka czy Google’a, korporacje te mogą „wyciągnąć wtyczkę” i zostawić miliony użytkowników bez dostępu do informacji czy usług. Jednak ryzyko, że którakolwiek ze stron tego sporu rzeczywiście sięgnie po rozwiązanie ostateczne, uważano do niedawna za czysto teoretyczne. Zmieniło się to w ciągu jednej nocy.
Politycy i opinia publiczna w Australii (i nie tylko) są oburzeni. W tle trwa wyścig o to, kto odegra rolę „dobrego magnata technologicznego”, w którym ścigają się choćby Google i Microsoft, chcące dla odmiany pokazać łagodniejszą i bardziej koncyliacyjną twarz w rozmowach z rządem i mediami. W niecodziennej dla siebie roli pozytywnego bohatera występuje medialny potentat Rupert Murdoch, który zarobił miliardy na globalnych tabloidach i amerykańskiej telewizji Fox News, a w Australii odgrywa teraz obrońcę lokalnych mediów przed zakusami cyfrowych gigantów. To on miał najskuteczniej lobbować za nowym prawem – tak w interesie krajowego rynku medialnego, jak i swoich własnych tytułów.
Ale to oburzenie nie dotyczy wyłącznie Australii, ale granic między suwerennością państw i władzą wielkich cyfrowych potęg. Facebook pokazał, że nie blefuje i że gotów jest jednym ruchem zablokować nie tylko jednego niepopularnego polityka, lecz także media w całym kraju. To o cały rząd wielkości poważniejsza zagrywka – dotychczas platformy cyfrowe w nawet ostrych negocjacjach z demokratycznie wybranymi władzami unikały wrażenia, że mogą uderzyć w polityków lub społeczeństwa z czysto biznesowych powodów czy też mogą ukarać jakiś rząd za niekorzystne dla nich – Facebooka – ustawodawstwo. I ta granica właśnie upadła. To zaś, że teraz z korporacją z Doliny Krzemowej negocjują najwyższe władze Australii, pokazuje, że faktycznie Facebook wyszarpał sobie w tym konflikcie rodzaj suwerenności i status przynależny wcześniej państwom czy organizacjom międzynarodowym.
Ale i cena za ten ruch będzie wysoka. Nikt nie da się już nabrać na to, że Zuckerberg i jemu podobni walczą wyłącznie z „dezinformacją” i siejącymi ją demagogami. Facebook i giganci cyfrowi nie walczą bowiem z wrogami demokracji, ale wrogami ich interesu.