Dwa miesiące temu Wojciech Łuczak, wydawca „Skrzydlatej Polski” i ekspert lotniczy, mówił w radiu tak: samoloty F-16 w wersjach, które posiadamy, były nowoczesne, kiedy je kupowaliśmy. Jednak świat szybko idzie do przodu. Co ciekawe – dodawał – Polska nie używa ich w misjach patrolowych nad państwami bałtyckimi, wykorzystujemy tu stare, wysłużone migi-29.
Nie wchodząc w szczegóły, dzieje się tak dlatego, że amerykańskie samoloty potrzebują niemal sterylnych warunków do startu i lądowania. W Polsce je zapewniamy, ale w innych krajach, gdzie maszyny lądują, byłby już z tym problem. – Wystarczą dwie tonu gruzu i samoloty są uziemione – punktował Łuczak.
Wielokrotnie w kontekście F-16 stawiane było pytanie: po co nam samoloty, których Amerykanie już niemal nie używają, a na pewno nie w czasie misji o kluczowym znaczeniu? Dlaczego zdecydowaliśmy się je kupić, płacąc niebotyczne kwoty – kolejne już w przyszłym roku? Ostatnia podsłuchana wypowiedź ministra Sikorskiego rozwiewa nieco wątpliwości w tej sprawie, odsłaniając zaplecze stosunków polsko-amerykańskich. Bo F-16, ile byśmy ich od USA nie kupili i ile byśmy nie zapłacili, są właśnie jedynie namiastką bezpieczeństwa – bez wpływu na to, czy realna zdolność bojowa Polski wzrośnie, czy nie. Otóż nie wzrośnie – a nasz zakup był właśnie czynnością, o której mówił Sikorski, wykonywaną jedynie w interesie Amerykanów. I jedynie dla ich dobra. Tylko dlaczego wciąż publicznie udajemy, że mieliśmy bardziej szlachetne motywacje?