Na Zachodzie wszyscy mówią o nierównościach. Może to dobry moment, żeby porozmawiać na ten temat także w Polsce. By przy okazji odkryć, jak mało na ten temat wiemy i jak mało nam ta słodka niewiedza przeszkadza.
Nie ma ostatnio dnia, który by nie przyniósł nowych smakowitych doniesień na temat nierówności. Na przykład wyliczenia, że w zeszłym roku ośmiu najbogatszych Amerykanów zarobiło więcej niż ich 3,6 mln rodaków pracujących za płacę minimalną. Nikt już też w zasadzie nie kwestionuje wagi problemu. Tu papież Franciszek nazywający nierówności „źródłem wielkiego zła naszych czasów” mówi jednym głosem z najpotężniejszymi rekinami współczesnego biznesu zebranymi na szczycie ekonomicznym w Davos. Debata o nierównościach wygenerowała już nawet swoich własnych celebrytów. Najważniejszym z nich jest bez wątpienia francuski ekonomista Thomas Piketty, autor opublikowanej po angielsku na początku kwietnia (i już bestsellerowej) książki „Kapitał w XXI wieku”. Publikacja pokazuje, że w wolnorynkowej gospodarce nierówności dochodowe rosną w sposób samoczynny. I że jeśli zachodni kapitalizm chce przetrwać, musi znaleźć antidotum na to niebezpieczne zjawisko.
Ta zachodnia dyskusja o nierównościach jest bez wątpienia fascynująca. I aż prosi się o to, by przenieść ją na polskie warunki. Tylko że nie jest to wcale takie proste. I to nie tylko z powodu zupełnie odmiennej od Wielkiej Brytanii, Francji albo Stanów Zjednoczonych historii gospodarczej ostatnich kilkuset lat. Lecz także – a może przede wszystkim – dlatego, że o nierównościach w Polsce wiemy bardzo niewiele.

Transformacja zmienia wszystko

Zacznijmy jednak od tego, co możemy powiedzieć na pewno. Najbardziej oczywistym probierzem nierówności jest współczynnik Giniego, czyli wskaźnik wymyślony nieco ponad sto lat temu przez włoskiego ekonomistę Corrado Giniego. Jeśli komuś nie w smak, że zmarły w 1965 r. Gini był przed wojną mocno związany z reżimem Mussoliniego, zawsze może mówić o krzywej Lorenza, wziętej z kolei od nazwiska współczesnego Giniemu amerykańskiego ekonomisty Maxa Ottona Lorenza. W zasadzie obu tych nazw wolno używać zamiennie. Bo i Ginemu, i Lorenzowi chodziło o stworzenie narzędzia, za pomocą którego będzie można pokazać nierównomierność rozkładu jakiejś zmiennej. Na przykład rozkład dochodu wewnątrz społeczeństwa. Współczynnik Giniego ma tę zaletę, że jest niezwykle czytelny. Jeśli w jakimś społeczeństwie majątek należałby do jednego tylko gospodarstwa domowego, to wartość współczynnika wyniosłaby 100. Gdyby było odwrotnie i wszystkie gospodarstwa zarabiałyby dokładnie tyle samo, „Gini” równałby się zero. I jedna, i druga sytuacja sa oczywiście niemożliwe. Dlatego w praktyce wartości indeksu mieszczą się gdzieś pomiędzy 0 a 100. Im więc „Gini” niższy, tym społeczeństwo bardziej egalitarne. Najbardziej równomiernie dochody ludności rozkładają się więc tradycyjnie w krajach skandynawskich. W Szwecji współczynnik jest na poziomie 23, w Danii wynosi 24, a w Norwegi – 25. Co ciekawe w czołówce znaleźć można też kilka krajów postsocjalistycznych: Słowenia (23,7), Czarnogóra (24,3) oraz Węgry (24,7) i Czechy (24,9). Średnia dla krajów OECD to jakieś 30. Zawyżona przez takich antyegalitarystów jak Japonia (37,8) albo Stany Zjednoczone (45).
A Polska? Na podstawie danych GUS można bez trudu odtworzyć dynamikę polskiego „Giniego” mniej więcej od początku lat 80. Zrobił to niedawno (dla krajów całego bloku wschodniego) węgierski ekonomista Istvan Toth pracujący na co dzień na Uniwersytecie w australijskim Queensland. Z jego wyliczeń wynika, że na początku ostatniej dekady PRL Polska była krajem bardzo egalitarnym. Z „Ginim” na poziomie ok. 24, czyli w przedziałach notowanych dziś przez Szwedów i Słoweńców. Transformacja zmieniła tutaj wszystko. Około 1988 r. polski „Gini” zaczął rosnąć w sposób zauważalny. W 1994 r. osiągnął poziom 30. W 2005 r. był już na poziomie 36. Owszem, zdarzały się okresowe spadki. Głównie w latach 1990–1991 (co było raczej równaniem w dół związanym pojawieniem się masowego bezrobocia) oraz 1995–1997 (to z kolei efekt dobrej koniunktury w połowie dekady lat 90.). To były jednak tylko wyjątki na tle bardzo wyraźnego trendu, zgodnie z którym w ciągu mniej więcej 20 lat Polska z kraju biednego, ale bardzo egalitarnego, stała się gospodarką nieco bogatszą, ale o średnio–wysokim poziomie nierówności dochodowych.
Z pracy Istvana Totha wyczytać można jeszcze coś. Bo wcale nie jest tak, że we wszystkich krajach regionu transformacja ustrojowa oznaczała automatyczny odwrót od egalitaryzmu. Owszem, były kraje, gdzie różnice dochodowe rosły znacznie ostrzej niż w Polsce (Litwa, Łotwa, Estonia). Ale znaleźli się również tacy, którzy (jak Węgry) po krótkim wzroście zdołali wrócić do przedtransformacyjnego poziomu nierówności. A niektórzy (Czechy, Słowenia) pozostali mniej więcej tak samo egalitarni przez całe minione 25 lat.
Najciekawsze dopiero przed nami. Bo my w Polsce tak naprawdę nie bardzo wiemy, co się stało z naszym współczynnikiem Ginego po 2005 r. Można oczywiście wziąć za dobrą monetę dane Eurostatu. I wtedy wychodzi nam, że w latach 2005–2011 polskie nierówności zaczęły wreszcie maleć. Dziś są już na poziomie ok. 31. Czyli 5 punktów niżej niż jeszcze dekadę temu. Na tę liczbę uwielbiają powoływać się obrońcy polskiej transformacji. Bez wątpienia doskonale pasuje to do ich opowieści. Jeśli trend wzrostu nierówności został u nas w połowie poprzedniej dekady przełamany, to znaczy, że Polska jest na dobrej drodze do zdrowego rozwoju społecznego. Zgodnie z klasyczną teorią amerykańskiego noblisty Simona Kuznetsa, który twierdził, że nierówności układają się w długim okresie na kształt odwróconej litery U. To znaczy we wczesnej fazie rozwoju rosną, ale potem wraz ze wzrostem zamożności spadają w sposób automatyczny. Trochę według znanego liberalnego powiedzonka, że „przypływ podnosi wszystkie łodzie”. A nierównościami dochodowymi nie należy się aż tak bardzo przejmować. Bo problem w końcu zniknie sam.
Czy można więc uznać problem nierówności w Polsce za rozwiązany? Lub przynajmniej tego rozwiązania bliski? – Zdecydowanie nie – uważa Michał Brzeziński, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego i jeden z czołowych badaczy młodszego pokolenia zajmujący się problemem nierówności w Polsce. Bo kłopot polega na tym, że pokazujące spadek współczynnika Giniego dane Eurostatu za lata 2005–2011 zupełnie nie pokrywają się z danymi GUS, a zwłaszcza jego sztandarowym badaniem „Budżety gospodarstw domowych”. I jeśli wyliczyć współczynnik Giniego na podstawie zamieszczonych tam danych, to widać wyraźnie, że w latach 2005–2011 polskie nierówności owszem przestały tak szybko narastać. Ale na pewno nie spadają. I ciągle sytuują się na poziomie ok. 34. Czyli dość wysokim. Zdecydowanie powyżej średniej unijnej. I bliżej takich krajów jak Niger, Tajwan i Albania. Spośród naszych bezpośrednich sąsiadów mniej egalitarne są tylko Rosja (42) i Litwa (35,5). Reszta (w tym również Ukraina i Białoruś) mają „Giniego” na poziomie niższym od Polski.
Komu w tej sytuacji ufać? Eurostatowi czy raczej GUS-owi? Michał Brzeziński opowiada się zdecydowanie za tą drugą instytucją. Głównie dlatego, że „Budżety domowe” są prowadzone od lat według niezmienionych kryteriów. Dane Eurostatu oparto zaś na ogólnoeuropejskim badaniu EU-SILC, które zrobiono w Polsce dopiero po raz pierwszy w 2005 r. Na dodatek dane GUS są bardziej spójne z innymi studiami, choćby raportem zespołu Michała Mycka z Centrum Analiz Ekonomicznych, który pokazał, że reformy podatkowe (zniesienie trzeciej stawki PIT) oraz zmiany w funkcjonowaniu systemu świadczeń społecznych z lat 2006–2011 miały charakter zdecydowanie regresywny. To znaczy raczej zwiększały nierówności dochodowe. A nie odwrotnie.

Wysiłek czy okoliczności

To jednak nie koniec kłopotów z polskimi nierównościami. Bo przecież „Gini” to tylko jeden ze sposobów ich mierzenia skupiający się na różnicach w poziomie dochodów gospodarstw domowych. A byłoby przecież naiwnością twierdzić, że to jedyny liczący się rodzaj nierówności. Dość powiedzieć, że Thomas Piketty w swoim głośnym „Kapitale XXI wieku” prawie w ogóle nie zajmuje się różnicami dochodowymi. Traktuje je jako drugorzędne na tle nierówności majątkowych. Bo to szybka akumulacja tych ostatnich prowadzi do niebezpiecznego zjawiska, że bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni (relatywnie) coraz biedniejsi. – Tylko że gdyby Piketty chciał zbadać poziom polskich nierówności majątkowych i umieścić tę informację w swojej książce, to właściwie nie mógłby tego zrobić – mówi Michał Brzeziński. Dlaczego? Bo ten problem jest w dzisiejszej Polsce właściwie niezbadany. Jedyne, co mamy, to dane cząstkowe. Na przykład międzynarodowe badanie SHARE (Survey of Health, Ageing and Retirement in Europe) z lat 2006–2009, zbierające dane ekonomiczne o Europejczykach w wieku co najmniej 50 lat. A więc o takich, którzy zdążyli już pewien majątek zakumulować. Obraz Polski, który się z tego badania wyłania, jest dosyć przerażający. Wyszło bowiem, że 14 proc. Polaków z pokolenia 50+ albo w ogóle nie ma żadnego majątku, albo ten majątek jest ujemny (długi). Dolna połowa populacji posiada 6 proc. całego majątku. Tymczasem górne 5 proc. kontroluje 53 proc. całego majątku. Tak nierównego podziału bogactwa nie zanotowano w żadnym innym spośród badanych krajów. Choć przyznać trzeba, że Polska trafiła tu do jednego koszyka z krajami starej Unii (oraz Czechami).
Ten sam problem od niedawna próbuje również mierzyć bank Credit Suisse w swoim Global Wealth Report. Według tego (mocno niedoskonałego pod względem metodologicznym) badania współczynnik Giniego dla bogactwa (a więc już nie dochodów) wzrósł w Polsce w latach 2010–2013 z 67 do 74.
Jeszcze innym sposobem badania poziomu nierówności jest koncentrowanie się nie tyle na faktycznych różnicach, które istnieją w społeczeństwie, ile na szansach. To podejście zostało spopularyzowane w latach 90. przez wpływowego ekonomistę z Yale Johna E. Roemera. Podzielił on wyniki osiągane przez jednostkę na dwie zasadnicze kategorie. Jedna z nich to „wysiłek”, a więc na przykład wybór zawodu, liczba przepracowanych godzin czy nakłady na edukację. Słowem wszystko to, na co każdy z nas ma wpływ. Reszta to „okoliczności”, a więc choćby wykształcenie rodziców czy pochodzenie społeczne. Im większy więc wpływ okoliczności na osiągane wyniki, tym społeczeństwo mniej egalitarne. I odwrotnie.
Próbę zastosowania tej teorii w praktyce podjęli dwa lata temu ekonomiści Gustavo Marrero i Juan Gabriel Rodriguez. W stworzonym przez nich rankingu nierówności szans Polska zajęła czwarte miejsce na dziesięć badanych krajów: po Portugalii, Litwie i Hiszpanii. W podobny sposób badać można również na przykład nierówności w dostępie do zdrowia albo poziom różnic pomiędzy regionami. Młody badacz z Instytutu Zdrowia Publicznego Rafał Halik w jednej ze swoich prac zwraca nawet uwagę, że podróżując autobusem miejskim w samej tylko Warszawie, tak naprawdę zmieniamy epoki. Przynajmniej jeśli chodzi o średnią oczekiwaną długość życia. I tak na Pradze-Południe wynosi ona 66 lat. Natomiast w oddalonym o kilkanaście kilometrów na południowy zachód Wilanowie wzrasta do 82. A przecież nierówności w stanie zdrowia są „lustrem, w którym odbijają się wszystkie inne nierówności społeczne. Od tych ekonomicznych, poprzez edukacyjne, po kulturowe”. I choć dane, którymi dysponujemy, są zazwyczaj bardzo wyrywkowe, to można powiedzieć jedno: niezależnie od miernika, który wybierzemy, Polska jawi się jako kraj o dość wysokim poziomie nierówności. Nie fatalnym, ale jednak zauważalnym. I w większości przypadków rosnącym przez cały całe ostatnie 25 lat. – Tylko że mówienie o nierównościach z trudem przebija się do szerokiej dyskusji. Tak jakby Polacy uważali, że nierówności to nie jest tak do końca ich problem – uważa Michał Brzeziński.

Nie ma najpierw i potem

Czy oznacza to, że Polacy pogodzili się z faktycznie istniejącymi nierównościami? Takiego zdania jest Henryk Domański, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego i jeden z czołowych badaczy stratyfikacji polskiego społeczeństwa. – W Polsce nie ma dziś większego problemu z legitymizacją nierówności – uważa Domański. Są one traktowane jako coś naturalnego. Do pewnego stopnia nawet koniecznego. Bo sprzyjają efektywności ekonomicznej, pobudzając ludzi do doskonalenia i rywalizacji. Jednocześnie pozwalają osiągnąć wyższy prestiż społeczny i budować poczucie wyższości. Oczywiście do pewnego momentu, od którego zaczynają destabilizować sytuację. Ale w Polsce ten punkt nie został na razie – zdaniem Domańskiego – przekroczony. Tak przynajmniej wynika z prowadzonych przez niego od lat badań na ten właśnie temat. Mierzy się to w bardzo czytelny sposób. – Najpierw pytamy ludzi, jakie zarobki uzyskuje się w określonych zawodach. A potem o to, jakie powinny być te zarobki. Co ciekawe w większości przypadków ta pierwsza i ta druga hierarchia dokładnie się pokrywają – relacjonuje Domański. Co oznacza, że Polacy po prostu akceptują istniejącą drabinkę zarobków. A tym samym godzą się na istnienie faktycznych nierówności dochodowych. Wedle zasady: skoro tak jest, to najwyraźniej tak być powinno. – Jednocześnie inne typy nierówności – jak choćby te edukacyjne albo zdrowotne – są dla ludzi po prostu nieuchwytne. Zwłaszcza w sytuacji, gdy elity polityczne albo media nie analizują ich w sposób zbyt systematyczny. Co najwyżej raz na jakiś czas przy okazji wyborów albo publikacji jakiegoś raportu międzynarodowego – tłumaczy Domański.
Na wysoki poziom akceptacji nierówności dochodowych w Polsce zwraca również uwagę inny badacz tego zagadnienia Paweł Ulman z Akademii Ekonomicznej w Krakowie. W przeciwieństwie do Domańskiego nie uważa jednak, by ta sytuacja była dana raz na zawsze. – W dzisiejszej Polsce dużo bardziej palącym problemem od nierówności dochodowych jest ich ogólnie niski poziom. Nawet na tle innych krajów na podobnym etapie rozwoju. Ten problem powoli zaczyna być dostrzegany – mówi Ulman. I wygląda na to, że niskie płace na pewien czas przykryją problem z nierównościami dochodowymi. Obie kwestie są jednak ze sobą bardzo blisko powiązane. Do tego stopnia, że wzrost poziomu płac może ożywić problem nierówności (jeżeli płace będą rosły w sposób nierównomierny w zależności od branży) lub go na lata rozbroić (gdyby udało się stworzyć mechanizm bardziej skoordynowanych podwyżek w wielu dziedzinach gospodarki jednocześnie).
Tak czy inaczej nieobecność tematu nierówności (może poza okazjonalnymi doniesieniami na temat rosnącej biedy lub skrajnego ubóstwa) w głównym nurcie polskich dyskusji publicystycznych jest oczywistą spuścizną po naszej transformacji ustrojowej, w czasie której w Polsce wzięło górę przekonanie, że nierówności są jedynie żywiołowym i naturalnym produktem rozwoju ekonomicznego. Może i mało chwalebnym, ale w sumie koniecznym.
Jednym z najbardziej zaciętych przeciwników takiego stawiania sprawy jest Marek Garbicz, ekonomista ze Szkoły Głównej Handlowej i autor wydanej dwa lata temu książki „Problemy rozwoju i zacofania ekonomicznego”. Garbicz uważa, że przedstawianie nierówności jako koniecznych poprowadziło na manowce już niejeden kraj będący na etapie szybkiego rozwoju. Pierwszy błąd polega na przeświadczeniu, że najpierw trzeba wytworzyć dobra, a dopiero potem je dzielić. Czyli, że zajmiemy się nierównościami, jak już będziemy bogaci. A na razie nie ma o czym mówić. Problem tylko w tym, że – jego zdaniem – nie ma żadnego „najpierw i potem”. Wytwarzania nie da się oddzielić od procesu podziału, gdyż reguły podziału wpływają na wielkość wyprodukowanego ciastka. Jeśli od początku wiadomo, że jego większą część skonsumuje bogata mniejszość, to dlaczego biedniejsza większość ma się w ogóle w ten proces angażować – pyta Garbicz.
Drugi myślowy stereotyp polega – zdaniem ekonomisty – na przeświadczeniu, że nierówności dochodowe i majątkowe są faktyczną dźwignią wzrostu gospodarczego. Trochę według zasady, że im mocniej przyciśniemy nóż do gardła uczestników życia gospodarczego, tym większą będą mieli motywację do działania. – Takie darwinistyczne podejście do rozwoju gospodarczego nie znajduje jednak żadnego potwierdzenia w faktach. Zależności między stopniem nierówności a dynamiką wzrostu nie są przecież liniowe – dowodzi Garbicz. Często bywa więc dokładnie odwrotnie. To znaczy właśnie zbyt duże nierówności dochodowe potrafią zahamować procesy rozwojowe, ograniczając na przykład dostęp do dobrej edukacji – co utrudnia awans społeczny. Podobną barierą staje się w społeczeństwach nieegalitarnych zamknięcie rynku kredytowego. Biedniejsze grupy społeczne są albo odcięte od tego rynku, albo ich przedsiębiorstwa są chronicznie niedoinwestowane. Głównie ze względu na ryzyko i domaganie się przez banki dodatkowych zabezpieczeń. A jeśli już takie przedsiębiorstwa kapitał dostaną, to tak bardzo boją się utraty płynności, że unikają wysoko rentownych, ale ryzykownych przedsięwzięć biznesowych.
Jednak najbardziej zgubne jest jeszcze coś innego. Na to zjawisko zwracali zresztą uwagę już na początku ubiegłej dekady ekonomiści Edward Glaeser i Andrei Shleifer w tekście „Niesprawiedliwość nierówności”. Piszą oni, że dopuszczenie na pewnym etapie do dużych różnic dochodowych czy majątkowych przypomina wypuszczenie dżina z butelki. Można to zrobić dość łatwo. Trudno jest go jednak z powrotem do niej zagonić. I nierówności na powrót (w sposób pokojowy) zniwelować. Dzieje się tak dlatego, że bogata część społeczeństwa ma wiele materialnych środków i narzędzi do skutecznego podporządkowania instytucji politycznych i prawnych swojej woli i interesom. I w ten sposób bronić korzystnego dla siebie status quo.
Już choćby z tych powodów o nierównościach rozmawiać w Polsce warto. Nawet jeżeli nie są one (na razie) problemem aż tak palącym. Bo wygląda na to, że odziedziczyliśmy po PRL społeczeństwo dość egalitarne. W powszechnym mniemaniu nawet zbyt egalitarne. I dlatego naturalny dryf w przeciwnym kierunku wydawał się z razu zjawiskiem bez wątpienia uzasadnionym. Coraz więcej wskazuje jednak na to, że chyba nadszedł moment na ponowne skorygowanie kursu. Patrząc na stan debaty publicznej na ten temat, naiwnością byłoby twierdzenie, że jest to cel na wyciągnięcie ręki. Na początek można życzyć sobie więc tylko tyle, by polityczni decydenci byli w ogóle świadomi istnienia takiego problemu. To już byłoby sporo.