Przepływ między warstwami społecznymi się zatrzymał. Wybicie się z nizin jest bardzo trudne. Kto się biednym rodzi, biednym umiera.
Pepys to w Anglii nazwisko rzadkie. Choć ważne. Głównie z powodu słynnego Samuela Pepysa (1633–1703). W swoich czasach wysoko postawionego angielskiego urzędnika państwowego, parlamentarzysty i pamiętnikarza. Autora „Dzienników” (przetłumaczonych również na polski) z czasów m.in. plagi dżumy oraz wielkiego pożaru w Londynie, które do dziś należą do absolutnego kanonu literatury angielskiej. Nam jednak tym razem bardziej niż o samego Samuela chodzi o jego... nazwisko. Jest ono tak nietypowe, że bardzo łatwo prześledzić jego historię. Po raz pierwszy pojawia się ono w 1496 r. Potem przez kilka stuleci liczebność żyjących jednocześnie Pepysów nie przekraczała 40. Dopiero w XX wieku spadła do 20. W warunkach pełnej mobilności społecznej (to znaczy, gdyby nie istniało coś takiego, jak dziedziczenie statusu społecznego) zgodnie z prawami statystyki w ciągu tych kilkuset lat powinniśmy mieć nie więcej niż dwóch czy trzech Pepysów wśród studentów najbardziej prestiżowych angielskich uczelni: Oxfordu i Cambridge. W rzeczywistości było ich jednak aż... 58. To nie koniec. Dziś w Anglii żyje ponoć 18 Pepysów. I aż czterech z nich to doktorzy nauk medycznych. Znów dużo więcej niż przeciętnie. A ośmiu Pepysów, którzy zmarli od 2000 r., pozostawiło po sobie majątek, który był średnio o pięć razy wyższy niż przeciętna dla całej Anglii.
Ta wyliczanka jest dziełem Gregory’ego Clarka, ekonomisty z Uniwersytetu Kalifornijskiego i autora opublikowanej niedawno książki „The Son Also Rises. Surnames and the History of Social Mobility”.
Książka jest próbą zgłębienia tajemnicy społecznej mobilności (zwanej też czasem przez socjologów „ruchliwością”). To znaczy próbą odpowiedzi na pytanie, na ile różne klasy społeczne się przenikają. Czyli mówiąc wprost, czy biedni mogą społecznie awansować, a bogaci zostać zdeklasowani. Oczywiście nie chodzi tu o przypadki jednostkowe. Takich wskazać można bardzo wiele w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną. Lecz raczej o to, jak wyglądają powszechne i długofalowe trendy społecznej ruchliwości. Gregory Clark postanowił pokazać to, śledząc losy różnych nazwisk w ostatnich kilkuset latach. I jego zdaniem standardem jest właśnie historia takich rodzin, jak Pepysi. To znaczy, że niezależnie od kultury, gospodarki czy polityki status społeczny jest w większości przypadków po prostu dziedziczony.
Widać to zwłaszcza w długim okresie. Bo owszem, jakiś pojedynczy Pepys może awansować lub spaść ze swojej klasowej ligi, na przykład z powodu pecha/szczęścia w interesach, własnej głupoty/mądrości albo jakiegoś innego czynnika, jednak w długim okresie Pepysowie mają tendencję do utrzymywania się na stałym poziomie w społecznej hierarchii. I dotyczy to rzecz jasna nie tylko Pepysów (z ich wysoką pozycją społeczną), ale również zdecydowanej większości nazwisk świata. W tym również tych z dołów społecznych.
Zdaniem Clarka historia Pepysów dobrze pokazuje, że przemieszczanie się pomiędzy klasami społecznymi jest zjawiskiem dużo słabszym, niż się powszechnie sądzi. Elity pozostają elitami dużo dłużej, niż sądzili dotąd socjologowie. Zdecydowanie mniej jest też trwałych awansów. I to nie tylko w tradycyjnie bardzo hierarchicznej Anglii. Clark sprawdził również kraje, które od dawna prowadzą bardzo świadomą politykę zwiększania społecznej mobilności. Takie jak na przykład Szwecja. I u Skandynawów widać jednak bardzo dobrze, że przedstawiciele starych możnych rodów (łatwo ich rozpoznać po łacińskich nazwiskach, takich jak Celsius albo Linneusz) do dziś zajmują w hierarchii społecznej ponadprzeciętnie wysokie miejsce. Ba, nawet w Chinach, gdzie przewodniczący Mao zrobił przecież wszystko, by rozjechać na miazgę stare przedrewolucyjne układy, można odnaleźć wiele nazwisk niegdysiejszych „wrogów ludu” w szeregach elit rządzącej Partii Komunistycznej.
Dlaczego oglądane z historycznego dystansu klasy społeczne tak bardzo przypominają odlane z betonu formy? Przecież według dominującej w zachodnich liberalnych demokracjach narracji powinny być raczej jak chmurki, przez które można bez trudu przenikać. Na te pytania da się odpowiedzieć na kilka sposobów. Clark wyjaśnia ten fenomen, odwołując się do kompetencji socjalnej, która jest mieszanką kilku zjawisk. Po pierwsze tego, że bogate rodziny są w stanie zapewnić dzieciom więcej troski, zdrowszy tryb życia albo lepszą edukację niż rodziny mniej zamożne. Często przybiera to bardzo subtelne formy. Przez wiele lat badacze edukacji zastanawiali się na przykład, dlaczego po wakacjach wyniki szkolne uczniów znacznie się rozjeżdżają. Aż wreszcie zauważyli, że zjawisko to jest mocno skorelowane z poziomem dochodów rodziców ucznia.
Okazywało się bowiem, że w czasie wolnym dzieci z bogatszych domów kontynuowały naukę. Czy to w formie szkół letnich, czy obozów. Albo choćby dzięki czytelnictwu. Dzieci biedne tego nie robiły. I już wtedy zaczynały odstawać w wielkim edukacyjnym wyścigu, w którym główną nagrodą jest przecież wizja społecznego awansu. Do tego dochodzą przekazywane (często nawet nieświadomie) wzorce wychowania. I wreszcie dziedziczenie genetyczne, widoczne w takich cechach, jak wytrwałość, zaradność, pomysłowość. Właśnie ten ostatni powód ma według Clarka dla stałości klas znaczenie absolutnie kluczowe.

Szpitalne służby sprzątające generują 10 razy więcej społecznej wartości, niż wynosi ich realna płaca. Z kolei przeciętny pracownik londyńskiego City zarabia siedem razy więcej, niż wnosi do społeczeństwa swoją pracą. A pracownik reklamy – o 11 razy za dużo.

Światy się rozjeżdżają

Ale na sprawę można przecież patrzeć również z zupełnie innych perspektyw. Na przykład ekonomicznie. Zwracając uwagę na to, że w warunkach klasycznej gospodarki rynkowej nierówności majątkowe kumulują się w sposób naturalny, a światy klas bogatych i biednych stale się rozjeżdżają. Na najbardziej znanego przedstawiciela tego sposobu myślenia wyrasta od pewnego czasu francuski ekonomista Thomas Piketty, autor głośniej książki „Capital in the 21st Century” (Kapitał w XXI wieku) (poglądy Piketty’ego mogą państwo poznać, sięgając do wywiadu z nim na stronie 42 – red.).
W nieco innym kierunku idzie z kolei amerykański dziennikarz i komentator Christopher Hayes, który dwa lata temu napisał prowokacyjną książkę „Twilight of the Elite. America after Meritocracy” (Zmierzch elity. Ameryka po merytokracji). Jego zdaniem wina za zabetonowanie klas społecznych leży po stronie elit, które tak używają swoich zasobów, by przyjmować do swojego grona tylko tych przedstawicieli klas niższych, których muszą lub których z jakichś powodów uznają za pożytecznych. Hayes pisze więc o takim konstruowaniu egzaminów wstępnych na najlepsze uczelnie (języki zamiast matematyki), by dzieci z dobrych domów łatwiej mogły je zdać. Nie mówiąc już o oczywistym i promującym najbogatszych zjawisku wysokiego czesnego. Albo deprecjonowaniu demokratycznie wybranych polityków, których poglądy nie w smak elicie, jako populistów. Klasycznym przykładem obrony swojego statusu przez elity była też jego zdaniem akcja ratowania Wall Street w 2008 r. Nie jest to może spojrzenie najbardziej odkrywcze. Trudno jednak zaprzeczyć, że takie mechanizmy istniały i istnieją.
A podobno będzie tylko... gorzej. Tak przynajmniej uważa Tyler Cowen – jeden z najbardziej kontrowersyjnych amerykańskich ekonomistów ostatnich lat, pracujący na co dzień na George Mason University w Wirginii. W książce „The Average is Over” (Koniec ze średniactwem) kreśli on wizję dosyć apokaliptyczną. Jego zdaniem z powodu postępujących przemian technologicznych w XXI wieku problemem nie będzie już to, że dążące do awansu społecznego jednostki odbijać się będą boleśnie od szklanego, międzyklasowego sufitu. Czytając kreśloną przez Cowena wizję, można raczej odnieść wrażenie, że nie będzie już nawet prób awansu. Dlaczego? Bo ludzkość podzieli się na coś w rodzaju dwóch kast. Jakieś 10–15 proc. mieszkańców ziemi opanuje umiejętność korzystania z nowych, coraz bardziej skomplikowanych technologii. Z powodu maszyn ich życie będzie niewiarygodnie wygodne i komfortowe. A wysoki poziom produktywności zapewni im obfity strumień dochodów. Cała reszta będzie doświadczała powolnego upadku i stanie się w końcu nowym lumpenproletariatem. Zniknie za to cała warstwa średniaków, będących dotąd pomostem łączącym klasy wyższą i niższą. Ich również wyeliminuje z gry technika. Nowoczesne maszyny z bezlitosną precyzją mierzyć będą faktyczną produktywność każdego pracownika. Zostaną tylko najlepsi. Reszta spadnie do najniższej ligi. Nastąpi nawet fizyczna segregacja światów biednych i bogatych. Bo ci pierwsi mieszkać będą w czystych miastach pełnych rowerowych autostrad, ekologicznego jedzenia i usług publicznych na najwyższym poziomie (będzie ich w końcu stać na wysokie podatki). Biedni z kolei uciekną na zatrute spalinami tradycyjnych silników samochodowych przedmieścia. Lub w miejsca takie jak amerykański Teksas, oferujące niskie podatki w zamian za zgodę na niskiej jakości usługi publiczne. W pewnym sensie będzie to więc przykład zwiększonej ruchliwości społecznej. Tyle że w mało sympatycznym kierunku. Są i tacy, którzy twierdzą, że to już się dzieje. Tak jak Charles Murray z libertariańskiego thinktanku American Enterprise Institute, autor książki „Coming Apart. The State of White America 1960–2010”. Twierdzi on, że już dziś biedni i bogaci konsolidują się w dwie przeciwstawne klasy: zmotywowaną i stale się rozwijającą elitę oraz popadającą w coraz większą apatię (i zwijającą się) klasę niższą.
Nie jest oczywiście przypadkiem, że większość przytaczanych tu autorów to Anglosasi. Bo to właśnie w Ameryce lamenty nad słabszą niż oczekiwana mobilnością społeczną są dziś najbardziej słyszalne. „Co się stało z drabiną społeczną” – pytał niedawno na okładce magazyn „Time”.
Pokazując, że mężczyzna urodzony w latach 70. w rodzinie, której dochody należą do dolnego kwintyla (najbiedniejsze 20 proc. społeczeństwa), ma tylko iluzoryczne szanse, by dziś należeć do kwintyla górnego. Wynoszą one zaledwie 17 proc. A aż połowa z tych najbiedniejszych w ogóle nigdy nie opuściła kwintyla, w którym się urodziła.

Amerykański koszmar

Dla Amerykanów to przypisanie do klasy społecznej ma szczególnie bolesne znaczenie. Możliwość awansu była wszak tym, co tradycyjnie wyróżniało Stany Zjednoczone na tle reszty świata. To był jakby znak firmowy amerykańskiego snu. Również w ostatnich kilkudziesięciu latach przekonanie, że do wszystkiego można dojść ciężką uczciwą pracą, było fundamentem, na którym oparł się sukces takich politycznych programów jak reaganomika. Podobnie zresztą jak thatcheryzm w Wielkiej Brytanii.
Obietnica ta była na tyle chwytliwa, że dominowała również w dyskusjach politycznych lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku. W międzyczasie przestała być też domeną ekonomicznej prawicy, a wypisały je sobie na sztandarach również partie centrolewicowe. Transakcja była czytelna.
Wyborcy (w tym również ci z klasy robotniczej) godzą się na daleko posuniętą deregulację i uelastycznienie gospodarki. Ale w zamian otrzymują obietnicę społecznego awansu. Z biegiem czasu zaczęło jednak wychodzić na jaw, że była to obietnica bez pokrycia. Bo zderegulowana neoliberalna gospodarka po prostu nie potrafiła się z niej wywiązać.
Dość dobrze to rozczarowanie wyraził niedawno Paul Craig Roberts, jeden z ekonomicznych architektów reaganomiki. – Pamiętam, że od początku lat 90. przyglądałem się regularnie miesięcznym statystykom dotyczącym amerykańskiego rynku pracy – mówił w niedawnej rozmowie z DGP. Roberts wspomina, że patrzył ze zgrozą, jak na jego oczach znikają solidne miejsca pracy w sektorze produkcji, potem w usługach biznesowych, projektowaniu, logistyce, badaniach. Czyli wszystkich tych dziedzinach, w których pracę znajdowali kiedyś absolwenci amerykańskiego systemu edukacyjnego. To przecież były dokładnie te miejsca pracy, o których stworzenie walczyła reaganomika! I to przez nie wiodły tradycyjne ścieżki awansu społecznego w amerykańskim społeczeństwie. A więc to, z czego Ameryka była przez dziesiątki lat tak dumna i na czym opierał się ten słynny amerykański sen. Bez nich USA nie są już krajem obietnicy wielkich, nieograniczonych możliwości. To się skończyło. – Globalizacja i niczym nieograniczona swoboda dla kapitału prowadzą więc w prostej konsekwencji do skostnienia relacji społecznych. W praktyce dobrą pracę mogą więc dostać tylko ci, którzy wywodzą się z dobrych rodzin. Natomiast ci na dole z coraz większym prawdopodobieństwem na tym dole pozostaną. Podobnie jak ich potomkowie. Smutne to, ale prawdziwe – podsumowuje Roberts.
Nie jest oczywiście tak, że podobne zjawiska widoczne są tylko za oceanem. Problem rosnących nierówności dochodowych nasila się również w Europie Zachodniej. Dobrze pokazują to dane przedstawione w rozmowie z DGP przez Thomasa Piketty’ego (patrz str. 42 – red.). Nie ma więc możliwości, by nie uderzało to również w możliwości wędrowania pomiędzy klasami. Mają z tym olbrzymi problem nawet takie kraje jak Niemcy, w powszechnym przekonaniu dużo bardziej egalitarne. Dość powiedzieć, że na przykład tamtejszy system edukacyjny od dawna jest pęknięty na dwie bardzo wyraźnie odrębne części. I tak dzieci rodziców o wysokim statusie zawodowym (a więc i klasowym) regularnie wypadają w testach edukacyjnych takich jak PISA wręcz fantastycznie. Na poziomie przodujących zwykle Finów. Jednocześnie dzieci rodziców z klas niższych mają wyniki zbliżone do młodych Meksykanów czy Turków. Trudno o bardziej wyrazisty przykład dziedziczenia przynależności klasowej.

Wszyscy znamy opowieść o karierze od pucybuta do milionera. Problem tylko w tym, że jest to raczej wyjątek od reguły, która jest brutalna. Bo pucybut zazwyczaj pozostaje pucybutem. No może czasem awansuje na starszego pucybuta. A milioner będzie dalej milionerem. Ewentualnie miliarderem.

Ci okropni robole

Jak wybrnąć z tej pułapki? Można oczywiście twierdzić, że mobilność społeczną da się naprawić. I że betonowy kokon współczesnych klas da się trochę rozmiękczyć poprzez lepszy i bardziej dostępny system edukacyjny czy wspieranie przedsiębiorczości. To jednak jest, z grubsza rzecz biorąc, ten sam zestaw celów, które głosiły w ostatnich kilku dekadach na Zachodzie wszystkie siły polityczne. Od prawa do lewa. I skoro się nie udało, to nie ma żadnej gwarancji, że w kolejnych dekadach będzie zasadniczo inaczej.
Może więc należy zmienić perspektywę. I w ogóle zacząć myśleć o ruchliwości społecznej w zupełnie innych kategoriach. Do tej pory możliwość awansu społecznego była marzeniem roztaczanym przed pojedynczymi przedstawicielami klas niższych. Mówiono im, że jeśli tylko wykażą się pracowitością i talentem, to będą w stanie wyrwać się do lepszego życia. A tych, którym się to udało, przedstawiano jako żywe dowody na to, że przecież można. To na pewien czas rozładowywało społeczne napięcia. Aż do czasu, gdy klasy niższe zaczynały się orientować, że ta oferta nie jest skierowana do wszystkich, lecz tylko do nielicznych szczęśliwców. Tak jak to się dzieje obecnie na Zachodzie.
– Czy nie lepiej byłoby więc zacząć działać bardziej kompleksowo? I awansować nie poszczególne zdolne jednostki, lecz całe klasy społeczne? – zastanawiał się niedawno na łamach „Guardiana” młody angielski publicysta Owen Jones, autor książki „Chavs: The Demonization of the Working Class”. Przy czym angielski termin „Chav” najlepiej przetłumaczyć jako „dresy”. A więc pejoratywne określenie przedstawicieli młodej wielkomiejskiej klasy niższej, którą reszta społeczeństwa obserwuje z mieszanką strachu i pogardy. Jones w swojej książce stawia tezę, że ich stygmatyzacja jest przejawem szerszego zjawiska. To znaczy demonizowania klasy robotniczej przez lepiej sytuowaną część społeczeństwa. A czasem nawet przez przedstawicieli klasy średniej, która próbuje w ten sposób pokazać, że jest kimś innym niż ci okropni „robole”.
Aby wyjść z tego zaklętego kręgu, należałoby na dobrą sprawę przywrócić szacunek wobec tego, czym zajmuje się klasa robotnicza. A przestać aż tak bardzo rozpieszczać i nobilitować tzw. białe kołnierzyki. I nie byłoby to wcale pozbawione merytorycznych podstaw. Jones powołuje się na przykład na raporty brytyjskiej New Economics Foundation (NEF), które starają się mierzyć społeczną użyteczność różnych zawodów. I tak na przykład szpitalne służby sprzątające generują 10 razy więcej społecznej wartości, niż wynosi ich realna płaca. Dla śmieciarzy ta wartość przedstawia się z kolei jak 1 do 12. Dokładnie odwrotnie jest za to z przedstawicielami zawodów wyższej klasy średniej. Przeciętny pracownik londyńskiego City zarabia zdaniem NEF siedem razy więcej, niż wnosi do społeczeństwa swoją pracą. A pracownik reklamy o 11 razy za dużo. Wystarczyłoby więc, żeby dopasować zarobki klasy robotniczej do ich faktycznego wkładu w społeczne dobro. A problem zabetonowanych klas zostałby rozwiązany. Bo migracje nie byłyby już aż tak bardzo palącą koniecznością. Zgodnie ze słynnym hasłem przedwojennego szkockiego działacza lewicowego Johna MacLeana (zmarł w 1923 r.) – „rośnij razem ze swoją klasą, zamiast z niej wyrastać”.
Uważny czytelnik może oczywiście zapytać, czy te wszystkie problemy z zabetonowanymi klasami społecznymi dotyczą tylko bogatego Zachodu? Czy także takiego kraju jak Polska? Odpowiedź na to nie jest jednak oczywista. I tak na dobrą sprawę jest to właściwie temat na zupełnie inną opowieść. Mogą się jej państwo spodziewać już niebawem na łamach DGP.