Uczestniczyłem w obradach kongresu ekonomistów. Ekonomiści – w większości należący do świata akademickiego – dali świadectwo, że nie są „dogmatyczni”. Z sesji, w których uczestniczyłem (stan finansów publicznych, celowość przystąpienia do strefy euro), mam prawo wyciągnąć wniosek, że w głównym nurcie opinii orientacja zmieniła się zasadniczo: prawie nikt nie chce bronić reformy emerytalnej i właściwie nikt nie postuluje szybkiego przystąpienia do strefy euro.
Można ten zwrot (to jest zwrot: kilka lat temu wyraźnie dominowała przeciwna orientacja) interpretować na dwa sposoby: przyjąć, że ekonomiści z respektem traktują fakty albo że są oportunistami dostosowującymi głoszone poglądy do dominujących nastrojów. Nie są to sprzeczne objaśnienia. Niektórzy potrzebowali sporo czasu, by dojść do wniosku, że przyjęcie euro (szczególnie pospiesznie, jak chciał Donald Tusk) to bardzo wątpliwy pomysł. Wielu też potrzebowało czasu, by dostrzec, że sfinansowanie reformy emerytalnej wymaga podjęcia niebywale drastycznych decyzji (przez „reformatorów” określanych jako sanacja finansów publicznych).
Faktycznie, kryzys w gospodarce światowej pokazał, że warto mieć własny pieniądz. Zarówno dlatego że mniejsze jest prawdopodobieństwo powstania bańki spekulacyjnej (jak w Hiszpanii na rynku nieruchomości), jak i dlatego, że z rykoszetem kryzysu w gospodarce światowej łatwiej się wtedy uporać (dzięki kursowemu dostosowaniu). W obydwu sprawach jesteśmy bliscy konsensusu. Zwolennikom możliwie szybkiego wstąpienia do strefy euro pozostał właściwie tylko argument polityczny– miejsce przy unijnym stole. Ale i ten argument – z różnych powodów wątpliwy – jest często przytaczany z zastrzeżeniem, że trzeba czekać, aż w strefie dokona się sanacja.
Nieco dalej od nowego konsensusu jesteśmy w kwestii reformy emerytalnej. Raczej powszechnie uznaje się argumenty z obszaru finansów publicznych, ale – chyba – pryncypialny argument wskazujący, że wysokość świadczeń emerytalnych nie może być uzależniona od kapryśnych (nieprzewidywalnych) rynków finansowych, ciągle ma ograniczone znaczenie. Nie wątpię, że to się zmieni.
Trzecia, moim zdaniem bardzo ważna sprawa, tzn. postulat przesunięcia (umiarkowanego!) ciężarów podatkowych od grup o niskich dochodach do grup o dochodach wysokich i bardzo wysokich, nie cieszy się chyba w kręgach ekonomicznych (tym bardziej wśród polityków) znacznym – nie mówiąc o większościowym – poparciem. To poważny problem, bo w perspektywie średniookresowej bez tej zmiany trudno sobie wyobrazić zarówno stymulację popytu (z oczywistych powodów trudno liczyć na politykę pieniężną, a z powodu obowiązywania norm ostrożnościowych na politykę fiskalną), jak i złagodzenie narastających przecież konfliktów społecznych.
Obraz, który tu szkicuję, można by jednak uznać za względnie optymistyczny, wszak już dawno temu J.M. Keynes zauważył, jak wielkie znaczenie dla polityki gospodarczej mają ekonomiczne „idee”. Rzecz w tym, że podkreślał on – niestety słusznie – znaczenie idei „dawno zmarłych myślicieli”. Ta okoliczność wydaje się w Polsce mieć ogromne znaczenie. W każdym razie teoretyczna luneta, przez którą na gospodarkę patrzy znaczna większość znanych ekonomistów, polityków i dziennikarzy, pozostaje ortodoksyjnie neoklasyczna (może lepiej byłoby powiedzieć – neoliberalna). Nakłada się na to mapa interesów grup uprzywilejowanych. Te grupy (liczebnie niewielkie, ale bardzo wpływowe) są szczególnie niechętne jakimkolwiek przesunięciom w strukturze ciężarów podatkowych. Ale to kluczowy warunek racjonalnej przebudowy polityki gospodarczej realizowanej właściwie przez wszystkie rządy po 1990 r. Choć więc warto dostrzec ewolucję nastrojów wśród ekonomistów, to nie należy wyciągać z tego daleko idących wniosków.