W maju 2012 roku angielski klub Manchester City w dramatycznych okolicznościach wywalczył pierwsze od 44 lat Mistrzostwo Anglii, wyprzedzając w tabeli odwiecznego rywala United. W „niebieskiej” części miasta rozpoczęło się wielkie świętowanie. Podobna feta miała miejsce w oddalonym o ponad 7000 kilometrów Abu Zabi. Triumf „Citizens” był bowiem w takim samym stopniu zasługą piłkarzy i trenera, jak i „naftowych” milionów zainwestowanych w angielski klub.

Szejkowie atakują

Sukces Manchesteru City to jeden z koronnych przykładów ogromnych zmian, jakie zachodzą w europejskim futbolu za sprawą krezusów z Zatoki Perskiej – Kataru, Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy też Arabii Saudyjskiej.

Jeszcze w połowie pierwszej dekady XXI wieku „The Citizens” błąkali się w środkowej części tabeli ligowej i nikomu w klubie nawet nie śniło się zrzucenie z piedestału odwiecznego rywala – Manchesteru United. Wszystko zmieniło się w 2008 roku, kiedy klub trafił w ręce szejka Mansoura – jednego z najbogatszych obywateli Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W ciągu czterech kolejnych lat nowy właściciel zainwestował w drużynę ponad 700 milionów funtów, sprowadzając na City of Manchester Stadium (obecnie Etihad Stadium – prawo do nazwy posiadają linie lotnicze z ZEA) wielkie gwiazdy – Robinho (43 mln euro) Sergio Aguero (45 mln euro), Davida Silvę, Edina Dzeko (37 mln euro) (29 mln euro) i Carlosa Teveza (29 mln euro).

Szejkowi Mansourowi szybko pozazdrościł jego katarski „kolega” Nasser Al-Khelaifi, którego Qatar Sports Investments w 2011 roku przejęło francuski klub Paris Saint Germain. W tym wypadku scenariusz był prawie identyczny. Klub, który przez wiele lat trwał w futbolowej stagnacji, w ciągu zaledwie jednego okna transferowego zmienił się w piłkarską potęgę. Lucas (40 mln euro) Thiago Silva (42 mln euro), Zlatan Ibrahimovic (21 mln euro) – to tylko kilka wielkich piłkarskich nazwisk, które związały się z paryskim klubem w ostatnich sezonach. W maju br. PSG świętowało swoje upragnione Mistrzostwo Francji – mistrzostwo, za które katarski sponsor „zapłacił” ponad 250 mln euro.

Z arabskich pieniędzy z powodzeniem korzystają również inne europejskie kluby. W ostatnich sezonach na koszulkach piłkarzy FC Barcelony widniało logo Qatar Foundation, choć przez dziesiątki lat „Duma Kataloni” broniła się przed „bezczeszczeniem” swoich strojów. W nadchodzącym sezonie jednym ze sponsorów Blaugrany będą natomiast linie lotnicze Qatar Airways. Arsenal Londyn już od wielu lat związany jest umową sponsorską z liniami Emirates, których logo znajduje się również na trykotach piłkarzy Realu Madryt i AC Milan.

UEFA przygląda się całej sprawie z nieukrywaną obojętnością, a projekt finansowego fair-play, który miałby ograniczać rozpasane budżety europejskich klubów jest raczej zasłoną dymną, a nie realnym rozwiązaniem problemu.

Z czego wynika ten nagły napływ arabskiej gotówki do europejskiego futbolu? Z jednej strony mamy wielkie bliskowschodnie korporacje, dla których piłka nożna jest jednym ze sposobów na dotarcie do europejskiego społeczeństwa, a także doskonałą okazją do promocji swojej marki na Starym Kontynencie. Jak nie pokochać linii Emirates i Qatar Airways, gdy ta nazwa kojarzy się nam z wielką Barceloną, Arsenalem czy też Realem Madryt? Z drugiej strony znajdują się natomiast pogrążone w kryzysie europejskie kluby, z rozpasanymi budżetami transferowymi i przepłacanymi zawodnikami. Dla wielu z nich miliony wpompowane przez arabskich szejków były jedynym sposobem, aby utrzymać futbolowy status quo. Dla innych – PSG czy Manchesteru City – autostradą do sukcesu.

Dla europejskich klubów „romans” z Bliskim Wschodem nie zawsze kończył się jednak pomyślnie. Przekonała się o tym boleśnie Malaga. W 2010 roku hiszpański klub trafił w ręce katarskiego szejka Abdullaha ben Nassera Al Thani. Miał on ambitny plan stworzenia z Malagi piłkarskiej potęgi, która – jak równy z równym – rywalizowałaby z Realem Madryt i FC Barceloną o prymat w hiszpańskim i europejskim futbolu. Do Andaluzji zaczęły trafiać wielkie piłkarskie nazwiska – Santi Cazorla, Jeremy Toulalan, Ruud van Nistelrooy czy też Joaquin. Niestety po niespełna dwóch sezonach katarskiemu szejkowi najwyraźniej znudziło się inwestowanie w hiszpańską drużynę. Abdullah ben Nasser „zakręcił kurek z pieniędzmi”, a Malaga popadła w poważne tarapaty. Na tyle poważne, że w związku z brakiem finansowej stabilności została wykluczona przez UEFA z rozgrywek Ligi Europejskiej w sezonie 2013/2014.

„Petrodolary” na horyzoncie

Wielkie pieniądze w europejskim futbolu pojawiają się nie tylko za sprawą bogatych państw z Zatoki Perskiej, ale i potężnych rosyjskich oligarchów, dla których piłka nożna stanowi najszybszą drogę do budowy pozytywnego wizerunku wśród zachodniego społeczeństwa. Jeden z najbogatszych ludzi świata, Roman Abramowicz już od ponad 10 lat jest właścicielem angielskiej Chelsea Londyn. W tym czasie rosyjski miliarder zainwestował w „The Blues” ponad 3 miliardy dolarów, sprowadzając na Stamford Bridge Didiera Drogbę (37 mln euro), Fernando Torresa (58 mln euro), Juana Matę (26 mln euro), Michela Essiena (38 mln euro) i Edena Hazarda (40 mln euro). W 2012 roku ziściło się największe marzenie Abramowicza – Chelsea sięgnęła po puchar Ligi Mistrzów.

Najświeższym przykładem klubu z rosyjskimi „petrodolarami” w tle jest klub z księstwa Monaco, który na co dzień występuje w lidze francuskiej. AS Monaco, które w 2004 roku dotarło do finału Ligi Mistrzów, w kolejnych latach popadło w spore finansowe tarapaty, które zakończyły się nawet degradacją do drugiej ligi francuskiej. Właśnie wtedy na horyzoncie pojawi się wybawca - Dmitrij Rybołowlew. Rosyjski oligarcha przejął drużynę w krytycznym momencie i zatrudnił znakomitego trenera Claudio Ranieriego, który z powrotem wprowadził piłkarzy z Księstwa do najwyższej klasy rozgrywkowej. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w tym roku AS Monaco będzie absolutnym królem piłkarskiego okna transferowego. Rybołowlewowi udało się już sprowadzić do Księstwa Radamela Falcao (60 mln euro), Jamesa Rodrigueza (45 mln euro) i Joao Moutihno (25 mln euro). Rosjanin zapowiada jednak, że to dopiero początek wielkiej transferowej ofensywy. Zbroi się również „katarskie” PSG. Do Paryża trafił niedawno Edison Cavani (64 mln euro) oraz Brazylijczyk Marquinhos (31 mln euro).

O ile przejmowanie kolejnych zachodnioeuropejskich klubów przez bliskowschodnie korporacje jest bardziej niż prawdopodobne, o tyle bogaci Rosjanie w kolejnych latach skupią się raczej na wspieraniu swojego rodzimego futbolu. Takie kluby, jak rosyjski Zenit Sankt Petersburg czy ukraiński Szachtar Donieck, już od kilku lat dysponują budżetami porównywalnymi z najsilniejszymi europejskimi klubami. W ubiegłym sezonie do Sankt Petersburga trafili m.in. Brazylijczyk Hulk (55 mln euro) oraz Belg Axel Witsel (40 mln euro). W siłę rośnie również „egzotyczna” Anży Machaczkała. Nowy właściciel klubu z dalekiego Dagestanu zainwestował już ponad sto milionów euro w takie nazwiska, jak Brazylijczyk Willian (35 mln euro) czy też Kameruńczyk Samuel Eto’o (27 mln euro).

Dzień Dobry! Poproszę Mistrzostwo Świata

Czy w najbliższych latach możemy spodziewać się ograniczenia ekspansji „naftowej” gotówki do futbolu? Zdecydowanie nie. UEFA przygląda się całej sprawie z nieukrywaną obojętnością, a projekt finansowego fair-play, który miałby ograniczać rozpasane budżety europejskich klubów jest raczej zasłoną dymną, a nie realnym rozwiązaniem problemu. Sprawą nie zajmie się również FIFA, która ograniczając futbolową ekspansję państw Bliskiego Wschodu, najzwyczajniej w świecie podcięłaby gałąź, na której siedzi. Śledztwo przeprowadzone przez dziennikarzy magazynu "France Football" w sprawie przyznania Katarowi praw do organizacji Mistrzostw Świata w 2022 roku wykazało bowiem, że szejkowie kupują nie tylko piłkarskie kluby, ale i najważniejszych futbolowych włodarzy. Kilku z nich miało otrzymać spore „wynagrodzenie” za oddanie swojego głosu na kandydaturę Kataru. Co prawda, szef FIFA Szwajcar Sepp Blatter od korupcyjnych zarzutów zdecydowanie się odciął i obiecał szczegółowe dochodzenie w tej sprawie, ale jest to raczej jedynie gra na zwłokę i zasłona dymna. Do żadnego dochodzenia z pewnością nie dojdzie, a korupcyjna afera zostanie sprytnie zmieciona pod dywan.

Należy więc zadać sobie następujące pytanie: skoro we współczesnym futbolu można kupić prawo do organizacji Mistrzostw Świata, to czy już wkrótce będzie można również kupić zwycięstwo w tym turnieju? Namiastkę tej smutnej tendencji kibice mogli zaobserwować już w 2002 roku podczas Mundialu w Korei Południowej i Japonii. Wówczas Koreańczycy w „cudowny” sposób dotarli aż do półfinału imprezy, dzięki wielu katastrofalnym decyzjom podejmowanym przez sędziów. Czy za kilka lat czeka nas powtórka z rozrywki?