Mamy za sobą kolejny znakomity rok, jeśli chodzi o przyciąganie do Polski zagranicznego kapitału. Tyle że niekoniecznie takiego, na którym najbardziej by nam zależało.
Mamy za sobą kolejny znakomity rok, jeśli chodzi o przyciąganie do Polski zagranicznego kapitału. Tyle że niekoniecznie takiego, na którym najbardziej by nam zależało.
Miniony rok był drugim tak dobrym w historii, jeśli chodzi o napływ zagranicznego kapitału na nasz rynek obligacji i akcji – wynika z opublikowanych kilka dni temu wstępnych danych Narodowego Banku Polskiego. Saldo inwestycji portfelowych w papiery dłużne wyniosło 53,6 mld zł, natomiast zaangażowanie zagranicznych inwestorów na warszawskiej giełdzie zwiększyło się o 10,7 mld zł.
/>
Przyrost zagranicznych inwestycji na naszym rynku kapitałowym pomaga wytłumaczyć, dlaczego złoty był w 2012 r. najszybciej zyskującą na wartości walutą na świecie. W stosunku do dolara zyskał ponad 10 proc., wobec euro umocnił się o 8,5 proc. – To było związane z tym, że pod koniec 2011 r. notowania złotego były sztucznie zaniżone. Wtedy też mieliśmy znaczący napływ kapitału portfelowego, jednak złoty tracił na wartości ze względu na wysoką premię za ryzyko związane z kryzysem w strefie euro. W ubiegłym roku ten czynnik nie miał już takiego znaczenia i przyrost inwestycji portfelowych doprowadził do wzrostu wartości złotego – tłumaczy Piotr Kalisz, główny ekonomista Banku Handlowego.
W tym roku na podobne sukcesy nie powinniśmy już jednak liczyć. – Dla inwestorów obligacyjnych przestaliśmy być tak atrakcyjnym rynkiem, jakim byliśmy jeszcze w 2012 r. Poziom rentowności naszych papierów skarbowych jest już po prostu zbyt niski, by w kraju o takim ryzyku jak Polska można się było spodziewać dalszego znaczącego napływu kapitału – ocenia Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista BRE Banku. – Natomiast jeśli chodzi o akcje, to mamy – podobnie jak cały region – zbyt niskie tempo wzrostu gospodarczego, by przyciągnąć zagraniczny kapitał – dodaje.
W minionym roku napływowi kapitału portfelowego towarzyszyła wyraźna poprawa bilansu handlowego. Deficyt obrotów towarowych, który w poprzednich dwóch latach wynosił 2,5–2,7 proc. PKB, w ubiegłym roku zmniejszył się do 1,5 proc. PKB. Jeśli dodać do tego rekordową nadwyżkę w usługach, która wyniosła 1,3 proc. PKB, okazuje się, że nasz handel z zagranicą był niemal zrównoważony – niewykluczone, że był to najlepszy wynik w historii (a przynajmniej od 1993 r., czyli odkąd mamy dane na temat bilansu płatniczego Polski; do 2000 r. dostępny jest bilans liczony na bazie płatności, opracowywany według innej metodologii niż obecnie).
– Sukcesu bilansu handlowego upatrujemy w „kacu po Euro”: szykowanie się pod piłkarskie mistrzostwa Europy było bardzo importochłonne, zarówno jeśli chodzi o surowiec pod infrastrukturę, jak i usługi – wskazuje Grzegorz Ogonek, ekonomista ING Banku Śląskiego. Sugeruje, że to właśnie poturniejowa zadyszka importu, spowodowana również osłabnięciem popytu konsumpcyjnego, pozwoliła nam na uzyskanie dobrego wyniku.
Jego zdaniem nasze saldo handlowe nadal będzie dobre, jak długo „stłamszony będzie dalej polski popyt krajowy”. Od eksportu będzie zależało stosunkowo niewiele. – Z różnych badań koniunktury wynika, że dla naszych eksporterów najważniejsze jest zachowanie kursu walutowego. Wprawdzie obecny kurs złotego z dużym zapasem zapewnia opłacalność eksportu, ale w bieżącej sytuacji naszych głównych odbiorców trudno spodziewać się znaczącego wzrostu. Przyznają to w badaniach ankietowych również sami przedsiębiorcy – kwituje Grzegorz Ogonek.
Zdaniem Piotra Kalisza są szanse na to, byśmy w obrotach handlowych wyskoczyli w tym roku nawet nad kreskę. – Jeśli spowolnienie gospodarcze u nas przełoży się na słabość importu, a równocześnie pojawią się sygnały ożywienia u naszych głównych odbiorców, to deficyt handlowy może się jeszcze zmniejszyć. Natomiast nasz eksport usług, w dużej mierze opierający się na centrach outsourcingowych, jest odporny na zmiany koniunktury, więc nie ma wątpliwości, że tu będziemy mieć nadwyżkę – prognozuje ekonomista Banku Handlowego.
W minionym roku korzystne saldo obrotów handlowych nie wystarczyło, by zrównoważyć cały rachunek bieżący bilansu płatniczego pokazujący nasze krótkoterminowe transakcje ze światem. Fakt, że udało się go ograniczyć tylko do 3,5 proc. PKB (to i tak najlepszy wynik od 2005 r.), zawdzięczamy temu, że musimy płacić za kapitał, jaki napłynął do nas w przeszłości. To głównie dywidendy pobierane od ulokowanych w Polsce spółek córek przez zagranicznych właścicieli. W całym 2012 r. – jak można szacować na podstawie danych kwartalnych i wstępnych informacji za ostatnie trzy miesiące – saldo dywidend było niemal takie samo, jak w 2011 r. – wyniosło 6,4 mld euro. Krajowe firmy musiały natomiast zapłacić swoim zagranicznym akcjonariuszom więcej odsetek od kredytów: tu saldo wzrosło do niemal 1,8 mld euro z 1,4 mld euro w 2011 r.
Z publikowanych danych wynika równocześnie, że miniony rok był najgorszy od 1994 r., jeśli chodzi o napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Ich saldo wyniosło 11,8 mld zł, co odpowiada 0,7 proc. PKB.
Jednak sytuacja wygląda tak kiepsko tylko z pozoru. W ubiegłym roku mieliśmy bowiem kilka dużych jednostkowych transakcji związanych z kapitałem w tranzycie.
W komentarzu do wstępnych danych o bilansie płatniczym za grudzień ub.r. NBP tłumaczy to tak: „W poprzednich latach w ramach kapitału w tranzycie następował napływ zagranicznych inwestycji bezpośrednich do Polski oraz odpływ kapitału za granicę z tytułu polskich inwestycji bezpośrednich. Zgodnie z obowiązującymi standardami międzynarodowymi transakcje dokonywane przez podmioty specjalnego przeznaczenia obejmujące kapitał w tranzycie powinny znaleźć swoje odzwierciedlenie w statystyce inwestycji bezpośrednich. Napływ lub odpływ kapitału w tranzycie prowadzi do zawyżenia lub odpowiednio zaniżenia wartości zarówno zagranicznych inwestycji bezpośrednich napływających do kraju, jak i odpływających za granicę. Nie wpływa jednak na wartość międzynarodowej pozycji inwestycyjnej netto. Kapitał w tranzycie nie ma także wpływu na procesy gospodarcze, w tym na inwestycje w badanej gospodarce. Podmioty specjalnego przeznaczenia i związane z nimi zjawisko kapitału w tranzycie są znane od wielu lat i występują w wielu krajach”.
NBP podaje przykład: w grudniu do polskiego „podmiotu specjalnego przeznaczenia” (spółka specjalnego przeznaczenia nie prowadzi działalności operacyjnej, jest tworzona najczęściej ze względów podatkowych, służy wyłącznie do dokonania inwestycji w innym kraju) wróciło z zagranicy 820 mln euro i tyle samo odpłynęło z Polski za granicę. Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w I kw. 2012 r. Wówczas na kapitał w tranzycie przypadały blisko 4 mld euro. Z uwzględnieniem takiej jednostkowej transakcji wartość zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce zmalała o 1,7 mld euro. Faktycznie jednak odnotowaliśmy napływ inwestycji w wysokości 2,3 mld euro.
Jednostkowe transakcje nie pozostały bez wpływu także na saldo polskich inwestycji bezpośrednich za granicą. Wyniosło ono niespełna 1,2 mld zł wobec blisko 21,4 mld zł rok wcześniej. Ubiegłoroczny wynik okazał się najsłabszy od 2003 r.
– Perspektywy napływu inwestycji bezpośrednich do Polski w tym roku nadal nie są najlepsze. Sytuacja może się zmienić za dwa, trzy lata, jeśli się okaże, że poradzimy sobie i z tą falą kryzysu – przewiduje Ernest Pytlarczyk z BRE. – W najbliższym czasie z punktu widzenia globalnych korporacji konkurencją dla nas mogą być np. kraje peryferii strefy euro, które są w stanie wygrywać z nami cenowo – dodaje. Ale pociesza, że wiele projektów, które będą realizowane w najbliższych kwartałach, było zaplanowanych z wyprzedzeniem, więc nie ma obawy, że nawet słabszy okres naszej gospodarki doprowadzi do zahamowania inwestycji zagranicznych. Pytlarczyk wskazuje, że ponieważ jesteśmy zapleczem produkcyjnym Niemiec, to możemy liczyć przede wszystkim na inwestycje pochodzące właśnie od naszego zachodniego sąsiada.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama