Proponuję małą podróż. W przeszłość. Cofnijmy się do początku lat 50. By nie obudzić się w epoce ponurego stalinizmu, lepiej udać się do USA lub, jak ktoś nie lubi dalekich podróży, do Niemiec Zachodnich, Włoch lub Francji.
Najlepiej do jednego z większych miast, do Nowego Jorku, Bonn czy Mediolanu. Oświetlonymi elektrycznymi lampami ulicami pędzą samochody, a niebo co i raz przecinają samoloty. Wnętrza bogatych domów pełne są dobrze znanych sprzętów. Lodówki, telefony, radio oraz telewizor. W łazienkach jest ciepła i zimna woda. Nie ma wprawdzie nigdzie komputera osobistego ani telefonu komórkowego, jednak życie bogatej klasy średniej nie odbiega tak bardzo od dzisiejszych standardów.
To zjawisko dobrze obrazuje scena z filmu „Skazani na Shawshank” (1994). Więzienny bibliotekarz Brooks, który odsiadywał dożywocie, zostaje nagle przedterminowo zwolniony po pięćdziesięciu latach wzorowego odbywania kary. Opuszcza więzienne mury w roku 1954 i nie jest w stanie zaadaptować się do nowej rzeczywistości. Przerażają go pędzące samochody, przytłacza tempo życia, nie lubi pracy w supermarkecie. Tęsknota za więziennym „domem” w końcu doprowadza go do samobójstwa.
Choć ten obrazek przede wszystkim podkreśla, jakie wyzwanie dla ludzi stanowi wolność, ale także co innego. Brooks nie może przyzwyczaić się do świata poza murami, gdyż ten jest zbyt różny od tego, który znał w młodości. Czy gdyby opuścił mury więzienia w dzisiejszych czasach, mając w pamięci świat z 1962 roku, nie byłoby mu łatwiej się zaadaptować?
Ta scena oraz nasza wycieczka w przeszłość obrazują fenomen, który amerykański ekonomista Tyler Cowen nazywa w książce „The Great Stagnation” „zerwaniem wszystkich nisko wiszących owoców”. Właśnie w ten sposób tłumaczy on fakt, że mniej więcej od 1973 roku tempo wzrostu gospodarczego w ówczesnych krajach wysokorozwiniętych znacząco spadło.
Złożyło się na to wiele czynników. Brak nowych technologii o charakterze tak przełomowym, jak elektryczność czy silnik spalinowy, to tylko jeden z nich. I niekoniecznie najważniejszy. Wyczerpane zostały bowiem także trzy inne rezerwuary łatwego wzrostu gospodarczego. Pierwszym z nich było upowszechnienie edukacji. W roku 1900 tylko jeden Amerykanin na czterystu miał za sobą college, podczas gdy obecnie czterdzieści procent młodzieży w wieku 18 –24 lata zdobywa wykształcenie wyższe. O ile dalsze zwiększanie tego wskaźnika jest możliwe, a system edukacji można poprawić, to nie sposób twierdzić, że jest to łatwe źródło wzrostu gospodarczego. Nakłady na ten cel mogą po prostu nie być już warte osiąganych wyników.
Kolejna sprawa to postęp w medycynie. Pierwsza połowa XX wieku przyniosła wynalezienie i upowszechnienie lekarstw pozwalających cieszyć się życiem i sprawnością w wieku produkcyjnym. Ostatnie 60 lat wprawdzie także przyniosło przełomowe zmiany, zwłaszcza w dziedzinie leczenia chorób serca i nowotworów, jednak mają one wpływ przede wszystkim na kondycję osób, które zakończyły już aktywność zawodową. Dlatego ich wymiar ekonomiczny był nieporównywalny z wynalezieniem penicyliny czy powszechnością szczepień.
Trzeci czynnik napędzający w przeszłości wzrost gospodarczy to aktywizacja kobiet na rynku pracy. W 1900 roku w USA jedynie niecałe 19 proc. kobiet w wieku produkcyjnym pracowało lub poszukiwało pracy. Obecna wartość (około 58 proc.) została osiągnięta na początku lat 90.
Ktoś mógłby zwrócić uwagę, że pominąłem najważniejsze wydarzenie technologiczne ostatnich dwudziestu lat, czyli wynalezienie internetu. To prawda, że nie sposób przecenić, jak wielki wpływ na życie społeczeństw miał ten wynalazek. Być może biedny Brooks, gdyby opuścił teraz więzienie, z tym miałby największe trudności. Jednak wpływ, jaki internet ma na nasze życie, ma przede wszystkim charakter kulturowy, a aspekt ekonomiczny ogranicza się głównie do tego, że pewne rzeczy robimy inaczej, choć niekoniecznie szybciej i wydajniej.
Fakt, że firma Google ma obecnie około 5 proc. udziału w światowym rynku reklamy, na pewno zmienił bardzo ten rynek, powodując między innymi, że reklama nieco lepiej dociera do klienta. Nie znaczy to jednak, że możemy kupić więcej, bo też i więcej nie produkujemy. Jak zauważył Cowen: „produkcja przeniosła się z poziomu fabryki na poziom ludzkiego umysłu”. Otworzyły się olbrzymie możliwości dostarczania informacji i rozrywki, jednak bardzo trudno jest przełożyć ten fakt na wzrost dochodów. Według Cowena „można być optymistą, jeśli chodzi o nasze poczucie szczęścia i rozwój osobisty, jednak wciąż będąc pesymistą w odniesieniu do generowania dochodu, który pozwoliłby spłacić zaciągnięte długi”.
Dochód, który generuje przeciętne amerykańskie gospodarstwo domowe z pracy i kapitału, wyniósł realnie w 2009 roku jedynie o 8,5 proc. więcej niż trzydzieści lat wcześniej. Ten minimalny wzrost był kompensowany z jednej strony przez wzrost zadłużenia (konsumpcję na kredyt), a z drugiej przez transfery społeczne. Dzięki tym ostatnim dochód netto po uwzględnieniu zarówno podatków, jak i dotacji rządowych wzrósł przez ostatnie trzydzieści lat o 40 proc. To wciąż niższy wzrost niż we wcześniejszych latach, ale przynajmniej pozwolił utrzymać wrażenie bogacenia się. Niestety ta strategia przeciwdziałania stagnacji realnego dochodu nie ma przyszłości. Prowadzi do nadmiernego zadłużenia albo do redystrybucji majątku w skali, której najbogatsza część społeczeństwa nie zaakceptuje. W 2009 roku, pierwszy raz w amerykańskiej historii, niższa klasa średnia (gospodarstwa zarabiające więcej niż 40 proc. najbiedniejszych i mniej niż 40 proc. najbogatszych) płaciła ujemne podatki netto (były one mniejsze, niż wynosiła wartość transferów od rządu). Przy tym aż 85 proc. wpływów podatkowych netto (po odjęciu otrzymywanych od rządu środków) pokrywanych było z kieszeni 20 proc. najbogatszych podatników. Oznacza to, że 80 proc. Amerykanów praktycznie nie składa się na utrzymywanie sektora publicznego. Taka sytuacja grozi erozją demokratycznych instytucji, gdyż zbyt wielu jest potencjalnych beneficjentów rozszerzania państwa opiekuńczego.
Dalsze zadłużanie krajów rozwiniętych grozi kryzysem podobnym do tego na peryferiach strefy euro lub wybuchem niekontrolowanej inflacji, jeśli banki centralne zaczęłyby spłacać długi pustym pieniądzem. Raczej nie ma alternatywy dla zaciskania pasa, życia na miarę dochodów.
Szczęśliwie Polski przez najbliższe 15 – 20 lat te problemy nie dotyczą. Cały czas jesteśmy gospodarką rozwijającą się i dla nas wzrost gospodarczy to nic prostszego, jak przede wszystkim inteligentne kopiowanie wzorców zachodnich. Co więcej, możemy z góry przygotować się na nadchodzące spowolnienie, projektując na przykład systemy opieki społecznej tak, by bilansowały się one także wtedy, gdy nie będziemy się rozwijać w tempie 3 – 4 proc. rocznie. Chciałoby się oczywiście, będąc bogatszym w tę wiedzę, już teraz zadbać o przyszły wzrost. Tego jednak zrobić nie można – państwo nie zaplanuje przyszłych odkryć naukowych i kolejnych technologicznych przełomów. Ważne, by było w stanie włączyć się w nowe rozwojowe trendy, kiedy się już wyłonią.
Główne siły napędowe wzrostu potężnych gospodarek już się wyczerpały. A rewolucja internetowa nie przekłada się na dochody

Maciej Bitner, główny ekonomista Wealth Solutions