Czasami zastanawiam się, jak u licha radziliśmy sobie, zanim internet zaczął odgrywać tak ważną rolę w naszym życiu. Jak znajdowaliśmy wszystkie te ulotne informacje o tym, co zrobić ze swędzeniem stopy, albo jak zdobywaliśmy rzadkie cytaty?
Zarezerwowanie biletu lotniczego albo miejsca w kinie jest niemal nie do wykonania bez sieci. Wkrótce brak dostępu do internetu będzie tym, czym byłby w Europie Północnej brak centralnego ogrzewania.
Internet wcale nie jest tak rewolucyjną technologią, jak czasami myślimy. Przesuwa jednak granice. Dostarcza znaczących korzyści w komunikacji między obywatelami, ogranicza informacyjną asymetrię, która istnieje między konsumentami i producentami oraz oferuje znaczące korzyści gospodarcze tym małym i średnim firmom, które potraktują go poważnie.
Sieć stała się takim samym towarem jak gaz, elektryczność czy woda. Kraje konkurują, by dać szerokopasmowy dostęp jak największej liczbie obywateli. W klasyczny sposób pojawiają się przy tej okazji nowe obawy, takie jak uzależnienie od internetu, lub przeciwnie, wykluczenie z wirtualnej wspólnoty. Nowe technologie zawsze niosą ze sobą czynnik strachu, lepiej lub gorzej uzasadniony.
Jednak niektóre obawy nie są wydumane. Pierwotnie internet i powiązane z nim technologie nie były kontrolowane ani uregulowane. Anarchia w cyberprzestrzeni dawała możliwości każdemu i wszystkim. Stopniowo jednak komercyjne interesy i wąsko pojęty interes polityczny narzucały coraz więcej i więcej ograniczeń. Nadzór państwa i monitorowanie aktywności internautów przez anonimowe korporacje, które śledzą ich poczynania w sieci, jest dziś na porządku dziennym.
Na szczęście Unia Europejska uwzględniła pewne kwestie związane z ochroną prywatności. Jej dyrektywa dotycząca e-prywatności wejdzie w życie w Wielkiej Brytanii pod koniec maja i zostanie wdrożona w pozostałych państwach członkowskich w najbliższych miesiącach i latach. Reguluje ona, jak strony internetowe mogą używać cookies do przechowywania informacji o użytkownikach. Oczywiście inicjatywa ta spotkała się z płaczem i zgrzytaniem zębów międzynarodowych korporacji i ich zamożnych lobbystów. Ostatecznie została więc rozwodniona, ale od czegoś trzeba zacząć.
Na horyzoncie pojawia się jednak nowe niebezpieczeństwo. Zagraża ono małym i średnim firmom, które nie mają takich środków jak wielkie korporacje. Koncentruje się ono wokół kwestii nazw domen, które, jak czytelnicy wiedzą, są skrótami takimi jak pl, org lub com na końcu adresu internetowego. Nazwy domen mają kluczowe znaczenie dla firm i instytucji. Są przyznawane przez organizację non profit pod nazwą Internet Corporation for Assigned Names and Numbers (ICANN) z siedzibą w Kalifornii, która jest odpowiedzialna za zarządzanie internetem.
ICANN rozszerza listę głównych domen, zwanych w skrócie g TLD i w ciągu ostatnich pięciu miesięcy przedstawił nowe propozycje w tej sprawie. Czy polski rząd się tym zainteresował? Nie wygląda na to, ponieważ na początku tego miesiąca ICANN przedstawił listę prawie 200 aplikacji dotyczących nowych gTLD. Nie było tam żadnego wniosku z Polski. Biznesowe konsekwencje nowych gTLD są poważne, a brak zainteresowania ze strony Polski to poważny błąd. Następne międzynarodowe posiedzenie ICANN odbędzie się w przyszłym miesiącu w Pradze, więc miejmy nadzieję, że któryś z rządowych urzędników się tam pofatyguje, by pokazać, jak ważna jest to sprawa dla naszych firm i społeczności.
Czy grozi nam prywatyzacja zwykłych słów?
Jest jednak jeszcze jeden powód do niepokoju. Z oczywistych powodów firmy takie jak Siemens, Gucci czy nawet McDonald’s nie mają problemu z zarejestrowaniem swojej nazwy jako gTLD. Podobnie jak Watykan, jeżeli chodzi o katolicyzm. Ponieważ jednak internet staje się coraz ważniejszy dla biznesu, a stawką są dosłownie miliardy dolarów, nad branżą zaczynają krążyć sępy.
Wnioski składane przez firmy dotyczą wielu kluczowych słów. Jeżeli komuś się uda, może objąć kontrolę nad słowem, które stanie się gTLD. Lista wniosków obejmuje takie słowa jak: „audio”, „dziecko”, „piwo”, „blog”, „książka”, „hotel”, „koszer”, a nawet „kościół”. Prywatyzacja i komercjalizacja normalnych słów, które powinny być dostępne dla wszystkich firm, byłaby zatrważająca. Rynek odgrywa bardzo ważną rolę w naszym życiu, ale nie powinien kontrolować naszego codziennego języka.
Niestety nie można tu zastosować domniemania niewinności. Korporacjom zależy przede wszystkim na zarabianiu pieniędzy i twardo bronią swoich interesów. Dwa lata temu Kraft złożył obietnicę, że otworzy rentowną fabrykę czekolady, by rzucić wyzwanie Cadbury, jednej z najbardziej szanowanych brytyjskich firm. Nie minęły dwa tygodnie, a produkcja została przeniesiona do Polski! Czy uwierzylibyście w dobrą wolę News International Ruperta Murdocha? Przed udzieleniem odpowiedzi przeczytajcie stenogram Komisji Levesona.
Co można zrobić? Zdecydowanie trzeba zapytać, co nasz rząd robi, by chronić i promować polskie interesy w tym kluczowym obszarze. Rząd musi przejrzeć wnioski i zgłosić swoje zastrzeżenia do ICANN. W ostateczności stawką jest twój interes, drogi czytelniku. ICANN wyznacza sześćdziesięciodniowy termin na rozpatrzenie skarg. Kończy się on 12 sierpnia, a potem będzie jeszcze siedem miesięcy na wyjaśnienie wątpliwości. To, co szczególnie mnie niepokoi, to fakt, że ICAAN przyjął procedurę utrudniającą składanie odwołań.
Gdybym był biznesmenem prowadzącym hotel, wydawnictwo lub księgarnię, browar albo firmę produkującą wózki dziecięce, sięgnąłbym po laptopa, żeby zgłosić swoje obiekcje. Ponieważ nie jestem, już zgłosiłem swoje wątpliwości do ICANN, ale jeżeli chcecie chronić na przyszłość swoje komercyjne interesy jako klientów, radzę zalogować się na stronie www.icann.org i przyjrzeć się wnioskom, które zostały tam umieszczone.
Być może martwię się niepotrzebnie i ICANN dostrzeże potencjalne zagrożenia. Jak jednak mówi stare powiedzenie, lepiej nosić parasol przy pogodzie.

Tim Clapham