Wybierzmy się w podróż w czasie. Jest grudzień 2012 roku, w Warszawie zalega dwumetrowa warstwa śniegu, drogowcy i kolejarze po raz kolejny dali się zaskoczyć zimie. Do Zalesia Górnego wraca się z centrum trzy godziny, pociąg z Warszawy do Gdańska jechał trzy dni. Podróżni mają dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym, jaki był rok 2012.
Wybierzmy się w podróż w czasie. Jest grudzień 2012 roku, w Warszawie zalega dwumetrowa warstwa śniegu, drogowcy i kolejarze po raz kolejny dali się zaskoczyć zimie. Do Zalesia Górnego wraca się z centrum trzy godziny, pociąg z Warszawy do Gdańska jechał trzy dni. Podróżni mają dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym, jaki był rok 2012.
Wszyscy pamiętamy niesamowite anomalie pogodowe 2012 roku. O ile globalne ocieplenie wciąż jest kwestionowane, to pod koniec roku nikt nie kwestionuje, że pogoda stała się bardzo zmienna, a zmiany gwałtowne. Po bezśnieżnej zimie, ku utrapieniu dzieci, śnieg spadł w kwietniu i maju, a 10-stopniowy mróz, który trwał co prawda tylko kilka dni, doprowadził do rozpaczy rolników. Latem temperatura w Polsce przekroczyła 45 stopni, w kilku miastach rzeki zamieniły się w błotniste kanały, po raz pierwszy racjonowano wodę i wprowadzono karę za podlewanie ogródków. Wpływowi salonowi dziennikarze winą za wszystko obarczyli PiS, co potwierdziły badania opinii publicznej.
Jednak wahania pogody były niewielkie w porównaniu z wahaniami na rynkach finansowych. W styczniu agencje obniżyły ratingi wszystkim krajom strefy euro, Włochy sprzedały tylko połowę obligacji na aukcji, a ich oprocentowanie przekroczyło 8 proc. Kilka dni później duży bank francuski ogłosił bankructwo. Pomimo błyskawicznej akcji ratunkowej podjętej przez rząd Francji pod kasami banku ustawiły się kolejki. Oprocentowanie obligacji rządu przekroczyło 7 proc., bo zaczęto się obawiać, że koszty ratowania francuskiego sektora bankowego, którego aktywa są trzyipółkrotnie większe od francuskiego PKB, przekraczają możliwość rządu Francji. Kilka dni później w całej strefie euro pojawił się efekt domina, banki przestały sobie pożyczać pieniądze. „Financial Times” napisał, że zostało 10 dni, żeby uratować Europę. Zorganizowano szczyt ostatniej szansy, w którym wziął udział prezes EBC. Na szczycie ustalono trzy rzeczy: że kolejny szczyt odbędzie się za miesiąc, że wprowadzenie euro było trwałym i nieodwracalnym procesem oraz że strefa euro zbierze 500 mld euro na ratowanie Włoch, Hiszpanii i Francji, inne kraje świata dorzucą około 1 bln euro. Ogłoszono wielki sukces. Nazajutrz giełdy spadły o 15 procent i rozpętało się piekło. Przez pięć dni z rzędu giełdy spadały po ponad 10 procent dziennie, za jednego dolara płacono 95 eurocentów, a uncja złota w jednym momencie kosztowała 5000 dolarów. Następnego dnia cena spadła do 3000 dolarów, co pokazuje skalę emocji i paniki. Ten spadek nastąpił, po tym jak w epokowym przemówieniu prezes EBC ogłosił, że skala kryzysu uzasadnia rozpoczęcie drukowania pieniędzy na masową skalę. I ruszyły prasy drukarskie. To była prawdziwa euforia, jednego dnia indeksy giełdowe poszły w górę o 25 procent, najwięcej w historii. Wszystkie gazety świata (nawet w Korei Północnej i na Kubie) wydrukowały zdjęcie Super Mario z podpisem „oto ten, który uratował świat przez depresją o galaktycznych rozmiarach”.
Wtedy okazało się, że ekonomia to dziwna dziedzina wiedzy. Wbrew temu, co prorokowali doradcy rządów, ludzie, zamiast uspokoić się i wrócić z kolejek pod bankami do pracy, zaczęli wypłacać pieniądze jeszcze szybciej i masowo wykupywać towary. Przez chwilę producenci byli zadowoleni, bo gwałtownie wzrosła sprzedaż, można było też znacznie podnieść ceny, ale po chwili okazało się, że to początek bardzo groźnego zjawiska, czyli utraty zaufania ludzi do wartości nabywczej pieniędzy.
Miesiąc później ceny akcji znowu spadały, za euro płacono 85 centów, a w Polsce ceny wszystkich głównych walut: euro, dolara i franka, przekroczyły 5 złotych.
Wybierzmy się w podróż w czasie. Jest koniec roku 2012. Unijny szczyt ostatniej szansy uznano za sukces, giełdy runęły, a uncja złota kosztuje 5 tys. dolarów
W innych częściach świata też nie było lepiej. Po izraelskim ataku na irańskie instalacje nuklearne oba kraje znalazły się w stanie wojny, Iran zamknął cieśninę Ormuz, powodując wzrost cen ropy do 200 dolarów za baryłkę. Ceny benzyny w Polsce przekroczyły 8 złotych za litr. USA skierowały w stronę Zatoki Perskiej lotniskowce, cena ropy skoczyła do 300 dolarów za baryłkę, a cena benzyny w Polsce przekroczyła 9 złotych za litr.
W czerwcu wybuchła kolejna epidemia ptasiej grypy i SARS, tym razem kilka ognisk było w Europie. Panika była tak silna, że masowo rezygnowano z przelotów, imprezy masowe świeciły pustkami. Polska przegrała wszystkie trzy mecze fazy grupowej przy prawie pustych stadionach. Oczywiście elity salonowego dziennikarstwa stwierdziły, że SARS zostało wywołane przez język nienawiści uprawiany przez PiS. Potwierdziły to badania opinii publicznej.
Na szczęście mamy grudzień 2011 roku i wszystkie opisane wydarzenia są tylko futurystycznym opisem jednego z możliwych scenariuszy, który być może wcale nie jest najbardziej prawdopodobny.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama