Rumunia mimo kryzysu strefy euro zamierza przyjąć euro już za cztery lata. Ceną spełnienia europejskich ambicji będzie zamknięcie 70 szpitali i zwolnienie 185 tys. urzędników.
Rumunia idzie wbrew trendom powszechnym w Europie i zamierza przyjąć euro już za cztery lata. Mimo panującego w strefie kryzysu i konieczności podjęcia bolesnych reform, by spełnić kryteria konwergencji.
– Podtrzymujemy nasz cel – i proszę dziennikarzy o powstrzymanie się od śmiechu – by przystąpić do strefy euro w 2015 r. – mówił prezydent Traian Basescu podczas niedawnej wizyty w Berlinie. Kanclerz Angela Merkel, która ostatnio skupia się na zaprzeczaniu dywagacjom o możliwym upadku wspólnej waluty, nie kryła satysfakcji. – Gratuluję rumuńskiemu rządowi determinacji – mówiła.
Determinacja będzie Rumunom potrzebna. Na razie spełniają tylko jeden z pięciu kryteriów z Maastricht. Bukareszt utrzymuje dług publiczny na poziomie 34 proc. PKB. Zbyt wysokie są wciąż poziom inflacji (w 2011 r. osiągnie 5,9 proc.) i długoterminowa stopa procentowa (w październiku 7,5 proc.). Rumunia wciąż nie znalazła się też w mechanizmie ERM II, redukującym wahania kursu leja do euro.
Ambitne założenia, skomplikowane realia / DGP
Najważniejsze do spełnienia będzie obniżenie deficytu budżetowego poniżej dozwolonego poziomu 3 proc. PKB. W ubiegłym roku dziura osiągnęła 6,9 proc., w tym ma spaść o dwa punkty. Basescu jest jednak przekonany, że do 2013 r. deficyt zostanie zredukowany do zera. Aby to osiągnąć, Rumunów czeka realizacja bolesnych cięć, porównywalnych tylko z decyzjami rządów Grecji i Łotwy. Pod nóż pójdzie m.in. 185 tys. etatów w budżetówce, wydatki na opiekę społeczną spadną o 15 proc., zlikwidowanych zostanie 70 szpitali.
Rumuńscy eksperci spekulują więc, że zapowiedź wprowadzenia euro jest skierowana na użytek wewnętrzny. – Rozumiem tę szlachetną motywację do mobilizacji wokół narodowego celu. Dążenie do euro to sposób na przekonanie nas do większej dyscypliny budżetowej i oszczędności. Ale dlaczego nie powiedzieć tego wprost? – pyta w rozmowie z dziennikiem „Adevarul” Florin Pogonaru, prezes Stowarzyszenia Przedsiębiorców Rumunii.
Ambitne założenia to jedno, a ich realizacja – drugie. Bukareszt nie jest postrzegany jako państwo o stabilnej gospodarce. Zwiększenie dyscypliny budżetowej sprawi, że rządowi zabraknie pieniędzy na zagwarantowanie wkładu własnego w inwestycjach finansowanych z UE. Tymczasem do tej pory wskaźnik absorpcji środków nie przekroczył 4 proc. i jest najniższy w Unii. Rumunia obok Węgier i Łotwy musiała skorzystać w 2009 r. z pomocy MFW, by ustabilizować finanse publiczne. Wciąż wysoki pozostaje poziom korupcji. Dodatkowo system bankowy Rumunii jest silnie powiązany z Grecją. W greckich rękach pozostaje 22,4 proc. rynku bankowego; Ateny są w tym sektorze największym zagranicznym inwestorem. Dodatkowo w posiadaniu rumuńskich banków znajdują się greckie obligacje warte 20,2 mld euro, co stawia Rumunię w szeregu państw naszego regionu najsilniej wystawionych na grecki dług.
Innym czynnikiem jest sam stan strefy euro. Dla Bukaresztu przyjęcie wspólnej waluty oznacza m.in. ucieczkę przed presją spekulacyjną, na jaką narażony jest relatywnie słaby lej. Przyszłość euro jest jednak niepewna. Dlatego poza Bukaresztem chęć szybkiej akcesji podtrzymuje jedynie Łotwa, która jednak – w przeciwieństwie do Rumunii – od dwóch dekad ma walutę sztywno powiązaną najpierw z marką niemiecką, a później z euro. Ryga chciałaby przyjąć euro w 2014 r. Pozostałe kraje – z Czechami i Polską na czele – wolą poczekać, aż problemy strefy euro zostaną rozwiązane.