Przeciętnie 311 dni trwa w Polsce załatwienie pozwolenia budowlanego. To trzy razy dłużej niż w Niemczech. Kłody pod nogi rzucają firmom nawet gminy – często wydanie decyzji uzależniają od tego, czy firma dorzuci się do remontu chodnika.

Zanim polska firma w ogóle rozpocznie realizację nowej inwestycji, musi poświęcić niemal rok na przeprowadzenie aż 32 prze- różnych procedur. Pod tym względem zajmujemy 164. miejsce na 183 kraje sklasyfikowane w rankingu Banku Światowego Doing Business 2011.
Mniej czasu tracą nie tylko przedsiębiorcy w państwach rozwiniętych, jak Francja, Wielka Brytania czy Hiszpania, lecz nawet w Burkina Faso. Ten afrykański kraj już w maju 2008 roku wprowadził system jednego okienka przy wydawaniu pozwoleń na budowę. Nowe regulacje zmniejszyły liczbę procedur o ponad połowę – z 32 do 15, a czas trwania całego procesu skróciły z 226 do 122 dni. Efekt był natychmiastowy – w 2010 roku w Burkina Faso wydano przedsiębiorcom niemal 700 pozwoleń na budowę, podczas gdy średnia roczna z ostatnich lat wynosiła 150.
Tymczasem u nas w ciągu ostatnich czterech lat czas oczekiwania skrócił się o zaledwie 11 dni – z 322 do 311, a liczba procedur wzrosła z 25 do 32. Co gorsza, procedury się mnożą, choć część z nich jest martwa i śmiało można ją wyeliminować, ułatwiając tym samym działanie inwestorom i skracając proces uzyskiwania pozwolenia.
Dotyczy to między innymi zapisu w prawie budowlanym o tym, że pozwolenie na budowę może być wydane wyłącznie przedsiębiorcy, który złoży oświadczenie o posiadanym prawie do dysponowania nieruchomością na cele budowlane. Taki zapis teoretycznie powinien chronić prawowitych właścicieli gruntów. – W praktyce nie spełnia funkcji ochronnej, bo organ administracji wydający pozwolenie na budowę nie weryfikuje jego prawdziwości – zwraca uwagę Wojciech Wachacki, radca prawny i partner w Kancelarii Squire Sanders Święcicki Krześniak.
Przepisy dotyczące inwestycji spisane są w kilkunastu ustawach i dziesiątkach innych dokumentów, a o wydaniu pozwolenia decyduje z osobna każde ministerstwo i urząd. – To całe prawo nie nadaje się nawet do naprawy. Trzeba je zniszczyć i stworzyć zupełnie nowe, zawierające się w dwóch ustawach: o prawie budowlanym i o inwestycjach infrastrukturalnych – radzi Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Dodaje, że obecnie obowiązujące przepisy są korupcjogenne i zmuszają firmy do korzystania z pomocy różnego rodzaju załatwiaczy.
Przedsiębiorcom najwięcej kłód pod nogi rzucają gminy. Teoretycznie to one powinny być największymi sprzymierzeńcami, bo przecież są bezpośrednimi beneficjentami inwestycji. – Nowe przedsięwzięcia to zastrzyk gotówki dla samorządowych budżetów, choćby pochodzącej z podatku od nieruchomości. Ponadto pomagają ograniczyć lokalne bezrobocie, a często również przynoszą korzyści infrastrukturalne – wylicza Wojciech Wachacki, radca prawny i partner w Kancelarii Squire Sanders Święcicki Krześniak.
W praktyce gminy chcą wyrwać inwestorom jeszcze więcej – uzależniają wydanie pozwolenia na budowę od tego, czy firma zgodzi się sfinansować i zrealizować dodatkowe inwestycje, które leżą w obowiązkach samorządu. Zdeterminowani inwestorzy ulegają szantażowi i godzą się na budowę i remont drogi publicznej czy prace związane z uzbrojeniem należącego do gminy terenu.
– Chciałem wybudować restaurację przy jednej z bocznych uliczek miasteczka, gdzie powstają głównie nowe domy jednorodzinne. Usłyszałem, że aby otrzymać pozwolenie, muszę dołożyć się do budowy około 200 metrów chodnika i uliczki łączącej osiedle domków z drogą, za której utrzymanie odpowiada gmina – opowiada przedsiębiorca z jednej z 30-tys. mazowieckich miejscowości. Nie chce zdradzić ani jego nazwy, ani swojego nazwiska. Z obawy przed lokalnymi władzami oczywiście.