Światowa gospodarka wysyła coraz gorsze sygnały, a ostatni krach na giełdach odzwierciedla obawy inwestorów przed poważnym spowolnieniem, wręcz recesją. Jeśli do niej dojdzie, Polska może ucierpieć nawet bardziej niż na przełomie lat 2008 i 2009
Na jednym z rysunków Andrzeja Mleczki narciarz ostro wirażuje, mijając tyczki z dobrze znanymi Polakom datami: 1956, 1970, 1976, 1980, 1981, 1989. Teraz mamy inny slalom. Narciarz z trudem mija tyczki z flagami Grecji, Irlandii, Portugalii, znów Grecji, Włoch, USA, a na dole już majaczą kolejne. Tylko wciąż ma ten sam szalony wyraz twarzy.

Wizja kryzysu

Ostatnie spadki na giełdach to kara, jaką rynki wymierzyły politykom za niefrasobliwe podejście do problemu zadłużenia i niezdolność do podejmowania trudnych decyzji o cięciach wydatków. Straciły wiarę w polityków, którzy tygodniami prowadzili targi w Kongresie. Przede wszystkim dały wyraz obawom o powrót recesji. Bo recesja to zwielokrotnienie problemu zadłużenia, który już teraz daje nam się mocno we znaki.
Dlatego krach na giełdach przyszedł, choć w ostatniej chwili kongres i administracja Baracka Obamy przyjęły kompromisowy plan, który podnosi pułap długu o 2,4 bln dol. z obecnego 14,3 bln dol. i zakłada cięcia wydatków o 1 bln dol. Amerykański kryzys zadłużeniowy wszedł w gorącą fazę raptem kilka dni po kolejnym przygaszeniu pożaru w Grecji – 21 lipca przywódcy strefy euro przyjęli nowy program pomocowy dla tego kraju, który opiewa na 109 mld euro, nie licząc 37 mld euro z prywatnych banków.
Cóż z tego, że udało się przygasić kolejne pożary, gdy problemy finansowe wielu krajów mogą się znów pogłębić za sprawą spowolnienia gospodarczego. O jego groźbie mówią coraz liczniej ekonomiści, a kasandryczne wizje odnośnie do drugiego dna kryzysu mają mocne oparcie w niepokojących danych płynących z gospodarek. Ostatnie tygodnie przyniosły całą serię słabych wyników w Europie i USA. Np. okazało się, że określający koniunkturę indeks ISM dla amerykańskiego przemysłu wyniósł zaledwie 50,9 pkt, o 4 pkt mniej niż spodziewali się analitycy. Wskazuje już tylko symboliczny wzrost w tym sektorze. W maju po raz pierwszy od roku zmniejszyła się sprzedaż detaliczna, najbardziej od sześciu miesięcy spadły zamówienia na dobra trwałego użytku. W czerwcu było podobnie. W efekcie Barclays Capital obniżył prognozy wzrostu amerykańskiego PKB do 1,7 proc. w tym roku (z 2,5 proc.) i 2,5 proc. w przyszłym (z 3,4 proc.). Fed przyznał, że wzrost gospodarczy jest znacznie niższy, niż przewidywał, a gospodarka jest w stagnacji.
Podobnie niepokojące sygnały docierają z Europy, gdzie gospodarkom nie pomaga już słabe euro. PMI, indeks wyliczany przez instytut Markit, a pokazujący nastroje w przemyśle, spadł w lipcu w strefie euro do 50,4 pkt (odczyt poniżej 50 pkt oznacza dekoniunkturę). To najniższy poziom od dwóch lat. Z kolei Bank of America obniżył prognozę PKB dla Eurolandu z 2 do 1,7 proc. w tym roku.



Samospełniająca się recesja

Niepewni jutra obywatele ograniczają konsumpcję, a przedsiębiorcy wstrzymują się z inwestycjami. To rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Ludzie zaczynają wierzyć, że do recesji dojdzie, tym samym zwiększają prawdopodobieństwo jej wystąpienia.
Kilka dni temu były szef Fed Alan Greenspan ocenił, że ryzyko recesji w amerykańskiej gospodarce wynosi 50 do 50 proc. Ze światowych giełd wyparowało w ciągu dwóch tygodni 5,4 bln dol., a z warszawskiej – 100 mld zł. Indeksy spadły od tegorocznego szczytu nawet o 20 – 30 proc. Przełoży się to na realną gospodarkę, bo m.in. ogranicza tanie pozyskiwanie kapitału. Zwykle zachowanie indeksów giełdowych przewiduje sytuację w gospodarce z wyprzedzeniem o pół roku.
Rysuje się błędne koło. Krajom borykającym się z rosnącym długiem i zaciskającym pasa za sprawą spowolnienia gospodarczego trudniej będzie spłacać długi i ciąć deficyty. Muszą więc prowadzić jeszcze bardziej restrykcyjną politykę fiskalną, a to znowu pogłębi spowolnienie gospodarcze. Może wzrosnąć liczba krajów zagrożonych bankructwem. Rentowność włoskich dziesięcioletnich obligacji osiągnęła we wtorek rekordowy poziom 6,27 proc. Dopiero po interwencji Europejskiego Banku Centralnego spadła, ale nie wiadomo, na jak długo.

Polska zadyszka

Zagrożenie spowolnieniem, a nawet recesją w Europie to zła informacja dla polskiego przemysłu. Już teraz spada tempo wzrostu produkcji. W czerwcu wyniosło ono w skali roku tylko 2 proc. i w drugim półroczu nie musi być wcale lepiej, zważywszy choćby na efekt wysokiej ubiegłorocznej bazy. Zarówno Ministerstwo Gospodarki, jak i JP Morgan, zrewidowały prognozę wzrostu PKB w tym roku z 4,2 do 4,0 proc. Do spowolnienia przyczyniają się także rosnące ceny paliw. Wkrótce odczujemy skutki podwyżek stóp procentowych, które prowadzą do podrożenia kredytów. Wysoki kurs franka zwiększył koszty części kredytobiorców i może ograniczyć konsumpcję.
Wyraźnie zawodzi jeden z naszych eksportowych motorów, branża elektroniczna, w której nastąpił spadek produkcji w skali roku aż o 30,5 proc. Gorsze wyniki GUS zanotował w czerwcu także w produkcji maszyn i urządzeń (spadek o 11,5 proc. w skali roku) i wyrobów farmaceutycznych (spadek o 6,8 proc.). W I połowie roku o kilkanaście procent spadła produkcja telewizorów made in Poland, które wcześniej całkowicie zdominowały rynek europejski. Podobny regres nastąpił w przypadku fabryk aut.
Przedsiębiorcy nie mogą przewidzieć, co się za chwilę wydarzy. Nie spieszą się więc z zatrudnianiem i podwyżkami wynagrodzeń. Według NBP liczba przedsiębiorstw, które chcą zatrudniać w trzecim kwartale, tylko nieznacznie przekracza liczbę firm szykujących się do zwolnień. Z kolei z badań przeprowadzonych przez SGH i PKPP Lewiatan wynika, że spada chęć przedsiębiorców do inwestowania. Rośnie za to odsetek firm sygnalizujących zatory płatnicze i spadek płynności finansowej. Tylko usługi i budownictwo napędzane przez inwestycje publiczne trzymają się wciąż mocno.



Nasza kasa pancerna

Gdyby obecne spowolnienie pogłębiło się w drugiej połowie roku, trudny orzech do zgryzienia miałby minister finansów Jacek Rostowski. Na razie chwali się lepszymi wynikami od założonych. W I półroczu wzrosły dochody budżetu, sięgając 134,5 mld zł, choć według planu powinno być teraz 126,8 mld zł. Do czerwca deficyt budżetowy wyniósł 20,4 mld zł zamiast planowanych 32,1 mld zł. Obecna sytuacja na rynkach finansowych utrudni przede wszystkim pozyskiwanie kolejnych pożyczek, choć w ciągu najbliższych miesięcy minister nie musi sprzedawać obligacji.
Taka sytuacja mogłaby i tak wydawać się marzeniem dla takich krajów jak Grecja, Irlandia, Portugalia, Hiszpania, a nawet Włochy, które szczególnie brutalnie zostały skarcone przez rynki finansowe. Największy ich problem to trudne do spłacenia długi. Polska ze swym wskaźnikiem zadłużenia na poziomie 53 proc. PKB i ratingiem A- plasuje się w środku europejskiej stawki. Oprocentowanie obligacji skarbowych jest już niższe od hiszpańskich. Polska nie wydaje się zagrożona, pod warunkiem że nie dojdzie do drugiego dna kryzysu w Europie i obecne słabsze wyniki gospodarek oraz nastroje biznesu nie okażą się trwałe. Po jak kruchej tafli lodu jednak stąpamy, zauważyli niedawno analitycy Citigroup. Ich zdaniem nasz kraj jest trzecią najbardziej zagrożoną na świecie gospodarką wschodzącą po Węgrach i Czechach. Nawet umiarkowane spowolnienie gospodarcze połączone z 10-proc. osłabieniem złotego może doprowadzić do przekroczenia przez dług publiczny progu 55 proc. PKB.
Przy czarnym scenariuszu nasza obecna sytuacja mogłaby być gorsza niż w końcu 2008 roku, gdy zaczynał się kryzys. Część nabojów z magazynka już bowiem wystrzeliliśmy. Wówczas mieliśmy niski deficyt, dług publiczny na poziomie niecałych 46 proc. i sporo zapasu do progu. Mogliśmy też liczyć na rozkręcające się inwestycje publiczne, teraz są one ścinane. Również niski kurs złotego nam wtedy pomógł, potaniając nasze towary na zachodnich rynkach i wypychając zagraniczne towary z naszych półek. Teraz na takie osłabienie waluty pozwolić już sobie nie możemy.
Jak potoczy się rozwój wydarzeń? Więcej będzie można powiedzieć, gdy opadnie kurz po ostatniej panice. Zgodnie z amerykańskim powiedzeniem prognozowanie jest trudne, szczególnie gdy dotyczy przyszłości.
Gorsze wyniki są odpowiedzią na zmniejszanie deficytu, to nie recesja
Stanisław Gomułka | główny ekonomista BCC
Czy spowolnienie gospodarcze stało się faktem?
Raczej wracamy do normalności. W ubiegłym roku mieliśmy odbicie po dużym spadku w roku 2009. Europa Zachodnia czy USA muszą się przyzwyczaić do wzrostu PKB rzędu 1 – 2 proc. Nie ma mowy o powrocie do czasów sztucznie nakręcanej koniunktury sprzed kryzysu. Gorsze wyniki są odpowiedzią na zmniejszanie deficytu i restrykcyjną politykę fiskalną. Inwestorzy nie lubią też niepewności. Są wtedy ostrożniejsi w wydatkach na inwestycje. Zwłaszcza jak niektórzy analitycy straszą ich, że znów będzie recesja.
A będzie? Ostatnio mamy całą serię negatywnych danych i wyraźne pogorszenie nastrojów w gospodarce.
Odczyty dotyczące nastrojów są niepewne, za kilka miesięcy mogą mieć zupełnie inny wydźwięk. Raczej należy spodziewać się w gospodarce systematycznej poprawy. To, co robi się teraz w Ameryce i Europie, to dopiero pierwsze kroki do uzdrowienia sytuacji. Stan niepewności, okresowe zaburzenia na rynkach i niskie tempo wzrostu będą się utrzymywać przez co najmniej dwa, trzy lata.
Również polska gospodarka spowalnia. Produkcja przemysłowa w czerwcu wzrosła zaledwie o 2 proc. w skali roku. Eksporterzy mówią o spadku zamówień.
W oparciu o jeden miesiąc proponuję nie robić zbyt zdecydowanych prognoz. Pamiętajmy też o ubiegłorocznej wysokiej bazie i cięciach wydatków na infrastrukturę.
Jakie jest obecnie największe zagrożenie dla Polski?
Kryzys w Eurolandzie i skok oprocentowania obligacji państwa. Jeśli jednak rządowy plan obniżania deficytu finansów publicznych spełni się i sięgnie 5 – 6 proc. PKB w tym roku, rynki finansowe nie będą nas karać. Czy jednak tendencję obniżania deficytu da się na dłużej utrzymać? Zamrożenie płac w budżetówce i podwyżka VAT mają przecież charakter czasowy. I zbliżają się wybory.