Gospodarka większości dużych krajów Zachodu rośnie bardzo powoli: europejska w tempie 1,0 – 1,5%, amerykańska w tempie 2% z małym dodatkiem. Tempo wychodzenia z recesji jest wolniejsze niż w poprzednich recesjach w ostatnich 40 latach.
Gospodarka większości dużych krajów Zachodu rośnie bardzo powoli: europejska w tempie 1,0 – 1,5%, amerykańska w tempie 2% z małym dodatkiem. Tempo wychodzenia z recesji jest wolniejsze niż w poprzednich recesjach w ostatnich 40 latach.
Dotyczy to i strefy euro (mimo dobrych wyników Niemców w tym gronie), i Stanów Zjednoczonych, i Wielkiej Brytanii.
Reakcje analityków i polityków o majsterkowiczowskiej inklinacji jest takie samo jak poprzednio. Trzeba stymulować gospodarkę. Dorzucić kolejne deficyty budżetowe i rozpocząć natępne poluzowania ilościowe w polityce monetarnej (przypominam, że tzw. quantitative easing we wcześniejszych latach większej politycznej prawdomówności nazywano drukowaniem pustego pieniądza).
Mogę zrozumieć, że ludzie ci noszą (ideologiczne i teoretyczne) końskie kantary, które pozwalają im patrzeć wąsko, w jednym kierunku. Przyjmuję – choć nie pochwalam! – że odrzucają oni wiedzę, która mówi, iż pół wieku socjalu i rosnących relacji wydatków budżetowych do PKB jest źródłem postępującego z dekady na dekadę coraz wolniejszego tempa wzrostu. Akceptuję też odrzucenie wynikającej z tych samych powodów tzw. ekwiwalencji ricardiańskiej, a mówiąc ludzkim językiem założenia, że jeśli dzisiaj powiększa się wydatki publiczne, to ludzie zaczynają mniej wydawać, bo wiedzą, że będą musieli w przyszłości zapłacić wyższe podatki. I odwrotnie: jeśli dzisiaj tnie się wydatki publiczne, to ludzie zaczynają więcej inwestować i konsumować, gdyż wiedzą, że w ślad za cięciami wydatków pójdą cięcia podatków.
Czego jednak zupełnie nie potrafię zrozumieć, to ich rozumowania w kategoriach wyznawanej przez nich majsterkowiczowskiej filozofii ekonomicznej. Makroekonomia keynesowska obiecuje mnożnikowe efekty wydatków publicznych, czyli każdy, powiedzmy, dolar tych wydatków powinien wnieść znacznie więcej niż jednego dolara do wytwarzanego bochenka (czyli PKB).
Tymczasem Stany Zjednoczone są w trzecim roku gigantycznych stymulacji fiskalnych, mierzonych średnim deficytem budżetowym ok. 10 proc. PKB, a uzyskane efekty w postaci wzrostu gospodarczego wynoszą w latach 2009 – 2011 odpowiednio od minus 2 proc. do anemicznego w fazie wychodzenia z recesji wzrostu rzędu 2 – 3 proc. PKB. Mnożniki są zatem ujemne. Każdy dolar nadwyżki wydatków nad dochodami przynosi maksimum 20 – 30 centów PKB. A przecież gospodarka wspomagana jest dodatkowo drukowaniem pieniądza na niespotykaną skalę. A to oznacza, że efekt mnożnikowy jest jeszcze słabszy!
Oczywiście zawsze można wymigać się tłumaczeniem, że bez tej niespotykanej wręcz stymulacji spadki PKB byłyby dwucyfrowe, ale tu już trudno byłoby zapewne znaleźć aż tak łatwowiernych odbiorców podobnego przesłania – nawet wśród keynesistów.
W polskiej ludowej księdze przysłów mamy i takie, które mówi, że nie za to ojciec bił syna, że grał, tylko za to, że chciał się odegrać. Być może warto by je przypomnieć np. amerykańskim politykom i tym analitykom, którzy chcieliby pójść tą drogą i dorzucić kolejne ileś tam procent PKB deficytu budżetowego oraz namawiać na QE3, czyli kolejne dodrukowanie iluś set miliardów dolarów. Tylko kto stanie się tym ojcem, który złoiłby skórę tym, którzy chcą się odegrać, czyli jeszcze raz zagrać tymi samymi kartami?
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama