Ostatnio premier zdystansował się od dwóch kontrowersyjnych pomysłów zgłoszonych przez ministrów jego rządu. W pierwszym przypadku chodziło o propozycję minister pracy, aby na dziesięć lat przed przejściem na emeryturę rozpocząć przekazywanie pieniędzy zgromadzonych w OFE do ZUS. W drugim o specjalny podatek bankowy, który miałby zasilać nowo powstały funduszu celowy.
Obie te zgoła różne propozycje mają wspólny mianownik – poprawiają księgowo wynik deficytu finansów publicznych. I taka jest moim zdaniem główna idea przyświecająca pomysłodawcom. Zdystansowanie się szefa rządu od obu tych projektów jest dobrą decyzją. Nie wiadomo jednak, czy po wyborach nie powrócą one niczym bumerang, jak to wydarzyło się w zeszłym roku z OFE. Przypomnę, że też zaczęło się niewinnie od zgłoszenia propozycji, potem premier odciął się od pomysłu, a jak się skończyło – wszyscy pamiętamy.
Przydałyby się zapewne dwa słowa wyjaśnienia, jak miałyby działać obie propozycje. Pierwszy z pomysłów opisałem kilka tygodni temu w „DGP”. Przypomnę tylko, że przekazanie gromadzonych przez nas pieniędzy do ZUS oznaczałoby ostateczną likwidację OFE. Po prostu środki zgromadzone w funduszach emerytalnych zostałyby wydane na bieżące emerytury, pozostawiając niewielkie obowiązkowe oszczędności gromadzone z 2,3 proc. składki do 55. roku życia. Drugi pomysł miał polegać na stworzeniu specjalnego funduszu celowego, na który to fundusz musiałyby się składać wszystkie banki, uiszczając nowo ustanowiony podatek bankowy. Można zadać pytanie, po co w Polsce tworzyć dodatkowy fundusz, jeśli już istnieje Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Odpowiedź jest prosta: głównym celem nie będzie przecież ochrona polskiego systemu bankowego przed potencjalnymi zagrożeniami, a poprawa wyniku finansów publicznych. Jeśli zgodnie z zamysłami twórców projektu do tego funduszu miałoby wpływać rocznie ok. 700 mln zł, o taką właśnie sumę pomniejszałby się deficyt sektora finansów publicznych. Podobnie w przypadku przekazywania środków zgromadzonych w OFE do ZUS przekazywane kwoty obniżałyby saldo budżetu państwa.
Finanse publiczne nie są w dobrym stanie. W roku 2012 nie uda się zejść z deficytem do poziomu 3 proc. PKB, tak jak to wciąż prognozuje rząd. Aby wariant taki stał się bardziej realny, trzeba będzie poszukiwać dodatkowych oszczędności lub też źródeł dochodów. Dotychczasowa praktyka wskazuje na ten drugi wariant. Dla dobra gospodarki oszczędności powinny być dokonywane po stronie wydatkowej, ale to tylko pobożne życzenia. Najłatwiej jest dokonać podwyżek podatków w sposób niezauważalny, taki właśnie jak wprowadzenie podatku bankowego. Społeczeństwo dostaje prosty przekaz, że bogate banki będą musiały zapłacić, a to przecież one właśnie są odpowiedzialne za ostatni kryzys. Rozwiązanie wydaje się więc fair – banki muszą tworzyć własny fundusz na wypadek, gdyby coś im się stało. Tyle że nikt nie wspomina o tym, iż za ten zapłacą klienci banków. I paradoksalnie proporcjonalnie bardziej dotknie to tych, którzy są mniej świadomi działania systemu bankowego, a nie tych obracających dziesiątkami milionów. Pytanie, jakie jeszcze pomysły pojawią się po wyborach.
Okres po wyborach to doskonały moment do przeprowadzenia poważnych reform. Można też zmarnować ten czas, wprowadzając w życie pomysły, o których była mowa. A najgorsze, co może się zdarzyć, to populizm. Nie dość, że jest szkodliwy dla gospodarki, to jeszcze miesza społeczeństwu w głowach. Po takiej dawce kontrowersyjnych pomysłów trudniej będzie przeprowadzać sensowne reformy, bo społeczeństwo uwierzy, że można tego typu trikami rozwiązać problemy gospodarcze. Można, tylko kosztem wolniejszego wzrostu i mniej efektywnej gospodarki.