Światowa gospodarka przełamała kryzys finansowy. Jednak ten rok wciąż nie zapowiada się spokojnie. Eksperci obawiają się bankructwa Grecji i być może innych krajów strefy euro, narastania i tak już kolosalnego długu USA, nadmiernego rozgrzania chińskiej gospodarki, wojny walutowej między zwolennikami monetarnego liberalizmu i protekcjonizmu, a także dalszego rozwoju rewolucji w Afryce północnej i na Bliskim Wschodzie – a co za tym idzie rekordowych cen ropy.
Światowa gospodarka przełamała kryzys finansowy. Jednak ten rok wciąż nie zapowiada się spokojnie. Eksperci obawiają się bankructwa Grecji i być może innych krajów strefy euro, narastania i tak już kolosalnego długu USA, nadmiernego rozgrzania chińskiej gospodarki, wojny walutowej między zwolennikami monetarnego liberalizmu i protekcjonizmu, a także dalszego rozwoju rewolucji w Afryce północnej i na Bliskim Wschodzie – a co za tym idzie rekordowych cen ropy.
W tym kontekście ci ekonomiści, którzy spodziewają się dynamicznego rozwoju globalnej gospodarki, wychodzą na niepoprawnych optymistów i należą do zdecydowanej mniejszości.
Sytuacją finansową USA martwią się już najpoważniejsze instytucje świata. MFW twierdzi, że Ameryka jest jedynym krajem zachodnim, który nie wdrożył planu ograniczenia deficytu budżetowego. A Standard & Poor’s ostrzegł, że może zredukować najwyższą (AAA) ocenę ryzyka kredytowego Stanów, jeśli Republikanie i Demokraci nie dojdą w tej sprawie do porozumienia. Na zmiany się jednak nie zanosi. Biały Dom przewiduje, że w ciągu nadchodzących 5 lat dług kraju wzrośnie z 14 do 20 bln dol., zaś Rezerwa Federalna zapowiedziała, że będzie kontynuować program pompowania pustego pieniądza, aby podtrzymać wzrost gospodarki. Jeśli inwestorzy z Chin, Japonii czy Wielkiej Brytanii straciliby zaufanie w zdolność USA do spłaty swoich zobowiązań, wywołałoby to kryzys finansowy o trudnych do oszacowania konsekwencjach.
Bankructwo Grecji, Irlandii i być może Portugalii wydaje się przesądzone. O tym, że ono nastąpi, są (nieoficjalnie) przekonani zarówno eksperci MFW, jak i członkowie niemieckiego rządu. Powodem jest narastający dług wspomnianych krajów. Dla przykładu zobowiązania Grecji są już warte 340 mld euro, przeszło 150 proc. greckiego PKB. Rząd nie jest w stanie powstrzymać narastającego zadłużenia, bo gospodarka nie jest konkurencyjna, więc nie odnotowuje wzrostu i napływ podatków spada. Tymczasem już za półtora roku kończy się program pomocowy UE, MFW i EBC. Grecja będzie więc musiała sprzedać obligacje na rynkach finansowych. Tyle że raczej nie znajdzie na nie nabywców, bo nikt nie będzie chciał pożyczać państwu, które znajduje się w tak złej kondycji. To byłoby pierwsze bankructwo zachodniego kraju od końca drugiej wojny światowej. Może ono wywołać reakcję łańcuchową: nie tylko inwestorzy stracą zaufanie do Irlandii i Portugalii, doprowadzając do bankructwa również te państwa, ale także kolosalne straty poniosą banki, m.in. w Niemczech i we Francji, które posiadają ogromne aktywa w Grecji.
Od zdolności tego kraju utrzymania wypłacalności prawdopodobnie zależy przetrwanie strefy euro. Uratowanie Hiszpanii, czwartej co do wielkości gospodarki unii walutowej, wymagałoby wielokrotnie większych środków niż tych wyłożonych na Grecję czy Irlandię.
Na razie sytuacja wydaje się być pod kontrolą. Rentowność hiszpańskich obligacji jest stosunkowo niska, bo inwestorzy pozostają pod wrażeniem planu oszczędnościowego wdrażanego przez premiera Jose Luisa Zapatero. Szef rządu przeprowadza największe cięcia w wydatkach budżetowych od 60 lat, liberalizuje także rynek pracy. Problemem pozostaje jednak kondycja hiszpańskich banków, a szczególnie regionalnych instytucji finansowych, tzw. cajas. Nikt do końca nie wie, jak dużo zaangażowały one w nieudane projekty budowlane (zdaniem agencji konsultingowej PwC to przynajmniej 100 mld euro). W kraju dotkniętym rekordowym bezrobociem setki tysięcy Hiszpanów nie jest w stanie spłacić zaciągniętych kredytów hipotecznych. Tyle samo mieszkań pozostaje także bez nabywców. Dług Hiszpanii jest już na tyle duży, że rząd nie byłby w stanie znaleźć środków na uratowanie zbyt dużej liczby upadających banków.
Cztery miesiące po wybuchu rewolty w Egipcie sytuacja w regionie wciąż jest niejasna. Interwencja NATO w Libii okazała się niewystarczająca dla obalenia reżimu płk. Kaddafiego. Coraz bardziej napięta jest sytuacja w Syrii i Jemenie. Wciąż nie wiadomo, czy w Egipcie rzeczywiście zostanie zbudowany demokratyczny system polityczny, czy też władzę utrzyma wojsko. Od przywrócenia stabilności w tej części świata zależy spadek cen paliw. Inaczej inwestorzy nadal będą obawiali się przeniesienia rewolucji do krajów o największych zasobach ropy, przede wszystkim Arabii Saudyjskiej i emiratów nad Zatoką Perską. Już teraz wysokie ceny paliw powodują spowolnienie światowego wzrostu gospodarczego i wzrost inflacji. Jednak zdaniem „Financial Times” stawki za baryłkę mogłyby osiągnąć nawet 200 dolarów, gdyby zamieszki objęły cały Bliski Wschód. Kraje Unii korzystają natomiast na kryzysie w Afryce północnej, przyciągając więcej turystów. Dotyczy to także Polski.
Chiny, druga gospodarka świata, są dziś głównym motorem globalnego wzrostu. Wszystko dzięki błyskawicznemu (8 – 10 proc.) tempu wzrostu PKB. Jednak chińskie władze coraz bardziej obawiają się przegrzania gospodarki, powstania spekulacyjnej bańki i w końcu podobnego kryzysu do tego, który uderzył w 2008 roku w USA. Już teraz ceny rosną w Państwie Środka w tempie przeszło 5 proc. w skali roku, zaś ceny nieruchomości w takich ośrodkach jak Szanghaj i Pekin biją rekordy. Szczególnie groźny jest szybki wzrost cen żywności, na którą wciąż relatywnie biedne, chińskie społeczeństwo przeznacza zasadniczą część dochodów. Pekin obawia się, że jeśli sytuacja nie zostanie opanowana, mogą wybuchnąć zamieszki na wzór tego, co zdarzyło się w Tunezji i Egipcie. Władze starają się jednak w taki sposób powstrzymać inflację, aby jednocześnie utrzymać szybkie tempo wzrostu. Jednym z pomysłów jest zwiększenie wysokości obowiązkowych rezerw banków (przez co będą one mogły udzielić mniej kredytów, a więc wypuścić mniej pieniądza na rynek). Może się jednak okazać, że bardziej drastyczne środki są konieczne. To spowodowałoby gwałtowny spadek tempa rozwoju gospodarki chińskiej, a za nią całego świata.
Oczekiwano, że rosyjski dochód narodowy w tym roku wyraźnie wzrośnie, być może nawet o 10 proc. Tak się do tej pory zawsze działo, gdy światowe ceny surowców były wysokie. Tym razem jednak prognozy są o wiele słabsze. Wyższa Szkoła Ekonomiczna w Moskwie przewiduje, że w tym roku wzrost wyniesie ledwie 4 proc., a w przyszłym – 1,7 proc. Powodem jest nasilająca się walka między rosyjskimi oligarchami, nad którą nie jest w stanie zapanować Kreml. Jej ofiarą padł m.in. brytyjski koncern BP, który mimo wcześniejszych zobowiązań nie jest w stanie rozpocząć eksploatacji rosyjskich zasobów gazu i ropy spod Oceanu Arktycznego. W ten sposób oligarchowie chcą się pozbyć zachodniej konkurencji. Tyle że Rosja nie ma ani technologii, ani kapitału, aby samodzielnie rozwinąć na dużą skalę eksport surowców energetycznych. Dodatkowym problemem jest spadek światowych cen gazu z powodu szybkiego rozwoju eksploatacji pokładów gazu łupkowego, przede wszystkim w USA. Tymczasem wiele bardzo kosztownych projektów Gazpromu (jak Gazociąg Północny) było opartych na założeniu, że ceny gazu pozostaną wysokie.
Trzecia gospodarka świata jest w fatalnej kondycji. OECD przewiduje, że w tym roku dochód narodowy kraju zwiększy się zaledwie o 0,8 proc. Część ekspertów spodziewa się jednak, że kraj ponownie wejdzie w recesję. W ten sposób może powtórzyć się czarny okres z lat 80., kiedy po załamaniu sektora bankowego Japonia przez wiele lat dreptała w miejscu. Dodatkowym problemem są kolosalne koszty trzęsienia ziemi w północno-wschodniej części kraju. Zdaniem rządu straty wyniosą przeszło 300 mld dol. To by oznaczało, że Japonię dotknął najdroższy kataklizm naturalny w historii świata. Z powodu daleko idącej integracji japońskiej gospodarki zniszczenie zakładów m.in. przemysłu motoryzacyjnego, elektronicznego i maszynowego spowodowało przerwanie dostaw podzespołów do podwykonawców w Stanach Zjednoczonych, Europie i Azji Południowo-Wschodniej. Problem z wywiązaniem się z zamówień mają m.in. Toyota, Honda, Toshiba i Canon.
Brazylia, Argentyna, Chile i inne kraje regionu z wielkim niepokojem obserwują szybki napływ kapitału z USA i Europy Zachodniej. Zagraniczni inwestorzy szukają możliwości szybkiego zarobku, bo z powodu słabego tempa rozwoju USA i Unii takie okazje raczej nie zdarzają się na rodzimym rynku. Jednak część tego kapitału ma charakter spekulacyjny: po zrobieniu dobrego interesu w każdej chwili jest gotowa uciec. Rządy Brazylii i innych państw regionu obawiają się, że z tego powodu urośnie spekulacyjna bańka i wybuchnie kryzys. Dlatego wprowadzają kolejne bariery dla transakcji kapitałowych. I w ten sposób wchodzą w otwarty konflikt zarówno z MFW, jak i rządami USA i UE, które uważają, że swoboda transakcji finansowych jest warunkiem szybkiego rozwoju światowej gospodarki. Jeśli obie strony szybko się nie porozumieją, może to doprowadzić do otwartej wojny gospodarczej.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama