Mieszkam na granicy wielkich lasów, półtora kilometra od centrum dużej gminnej wsi, w której jest sześć sklepów, poczta, apteka i ośrodek zdrowia z trzema lekarzami. Od pewnego czasu z tej wsi nie można nigdzie wyjechać, jeżeli nie ma się własnego samochodu, bo państwowe instytucje wstrzymały komunikację, a prywatny bus jeździ, tylko gdy w pobliskim mieście (11 kilometrów) czynne są szkoły – a teraz są wakacje. Można naturalnie rowerem, ale przy minus dziesięciu stopniach nie polecam. Do lekarza specjalisty, na większe zakupy lub – o zgrozo – w celach rozrywkowych wyjechać ze wsi się nie da. A bo i po co ludzie mają się szwendać, niech lepiej siedzą w domu. Podobnie przecież było przed wojną, jak opowiada leciwa sąsiadka, która z sześcioma jajkami szła piechotą, boso na targ do miasta, by po ich sprzedaniu nabyć sól, naftę i zapałki. I co, źle jej było?
Podobnie rozumują polskie koleje, a w każdym razie ich dyrektorzy. Od lat marzę o tym, żeby zamiast zapychać szosę terespolską i spędzać od dwóch i pół do trzech i pół godziny w korkach, pojechać sobie pociągiem godzinę i czterdzieści minut z książką w ręku. Tylko że dawniej było wiele pociągów, choć całkowicie zapchanych przez uroczych sąsiadów zza wschodniej granicy, który wieźli z sobą towar na handel, zapach do wąchania i łagodny powiew alkoholu. A teraz ich już nie ma, bo też i nie ma czym handlować, ale i pociągów nie ma. To znaczy są, ale trzy dziennie: o szóstej rano, o dziesiątej międzynarodowy i o ósmej wieczór, którym często wracają do Warszawy nasze dzieci z kilkudniowych odwiedzin. Żaden z nich mnie nie urządza, gdyż – taki jestem leniwy i marudny – spędzanie w Warszawie kilku godzin bez potrzeby nie bardzo mi odpowiada. Są busy, ale ponieważ ludzie w nich są upchani jak śledzie w beczce, a one, żeby zarobić, muszą pędzić jak szalone, jakoś też mnie nie bawią. Zostaje samochód.
Przyjaciel z Anglii opisuje mi swoją jazdę do London School of Economics z miejscowości położonej mniej więcej w takiej samej odległości od Londynu jak moja od Warszawy. Idzie na przystanek, jedzie dziesięć minut autobusem, a potem godzinę dwadzieścia koleją, która odjeżdża co godzinę. Tak się ten mieszkaniec Zachodu rozbestwił, że narzeka, iż często bywa do dziesięciu minut spóźnienia.
Spróbowałem z grubsza policzyć: jeżeli dziesięć milionów obywateli Polski traci co najmniej pół godziny dziennie, dlatego że nie ma dobrego dojazdu do szkoły, pracy lub tam, gdzie chce dojechać ze swoich tajemniczych prywatnych powodów, a przyjmiemy najniższą stawkę za godzinę, czyli osiem złotych, to znaczy, że codziennie tracimy czterdzieści milionów, a rocznie prawie półtora miliarda. Oto okazja do poczynienia oszczędności przez ministra finansów. Ponadto tracimy dwa miliardy na benzynę zużywaną w transporcie indywidualnym oraz co najmniej miliard na dochodach ewentualnych, ale nieistniejących firm przewozowych. Razem – do pięciu miliardów, a to jest całkowicie minimalistyczny rachunek.
Nie wiem, jak liczyć straty psychiczne, liczne wymawiane w duchu lub głośno słowa na „k” oraz tak zwane nerwy. Jak policzyć straty sklepów, do których ludzie nie mają jak dojechać, jak policzyć straty studentów, którzy nie mogą uczęszczać na studia zaoczne, bo nie ma jak dotrzeć, jak wreszcie policzyć poczucie, że żyjemy na wschodzie Polski, na zachodzie i w centrum jak w dzikim świecie z westernów, w którym najpewniejszym transportem przed wynalezieniem roweru był koń.
Wiem natomiast, że piszę w pustkę, bo tyle jest innych potrzeb, że nawet te, które zamiast strat mogłyby przynosić dochód, nie będą zaspokojone. Od czasu gdy dwadzieścia trzy lata temu przeniosłem się na wieś, nikt o poprawie transportu nie pomyślał, jest tylko gorzej, natomiast liczba ludzi przenoszących się z miejsca do miejsca wzrosła. Wierzę w świetlaną przyszłość, ale jedyna nadzieja na jej realizację to kupić sobie helikopter. Łąkę na lądowisko już mam.