Kolejne kraje jeden po drugim ogłaszają cięcia wydatków publicznych. Co się stało, że nagle, po dwóch latach kryzysu, wszyscy się obudzili?

Zdaliśmy sobie sprawę, że zbliżamy się do ściany i dalej już nie można się zadłużać, pompując grube miliardy w gospodarkę. Pakiety stymulacyjne i pomoc dla sektora bankowego spowodowały, że w ciągu ostatniego roku deficyty i zadłużenie publiczne w krajach rozwiniętych skokowo wzrosły. Hiszpanie mieli niedawno dług publiczny na poziomie 30 proc. PKB, a teraz, po dwóch latach walki z kryzysem jest to już 55 proc., Irlandia miała nieco ponad 20 proc., teraz to 75 proc. 20 krajów Unii jest objętych procedurą nadmiernego deficytu. Trzeba zacząć oszczędzać, by sytuacja nie wymknęła się spod kontroli.

Czyli pieniądze się skończyły.
Kończą się. Jednak gospodarka światowa staje już na nogi, popyt prywatny powraca, a więc można się powoli wycofać z wielkich programów pomocy publicznej. Odegrały już swoją rolę. To im zawdzięczamy, że nie mamy w całej Europie 20-procentowego bezrobocia, masowych bankructw banków i nie wpadliśmy w kilkuletnią depresję. Pakiety stymulacyjne były konieczne w obliczu spadku popytu prywatnego i zamrożenia kredytu bankowego.
Nie można było wtedy ciąć wydatków, bo skończyłoby się to pogłębieniem kryzysu. Nawet polski rząd, który zapowiadał cięcia, wycofał się z nich po cichu i zwiększył wydatki budżetowe o ponad 2 proc. PKB. To był wybór mniejszego zła. Półtora roku temu większym niebezpieczeństwem były recesja i wzrost bezrobocia niż rosnące długi.
Tyle że ożywienie jest bardzo słabe i wycofanie się z pomocy państwa może je zdusić. To ryzykowne posunięcie.
Takie ryzyko istnieje. Ale dalsze zadłużanie staje się zbyt niebezpieczne.
Niby dlaczego? USA ani myślą o oszczędnościach, a ich dług sięga już astronomicznej kwoty 13 bln dol.
Stany Zjednoczone są w uprzywilejowanej sytuacji, bo dolar jest międzynarodową walutą rezerwową i stoi za nim jednolita władza polityczna. Dlatego nie mają problemu ze sfinansowaniem deficytu. Ale prawdą jest też, że narasta już niepokój co do wypłacalności rządu USA.
Niemcy chcą zwolnić 15 tys. urzędników, podnieść podatki od zakupu paliw, papierosów i biletów lotniczych. Spadną wydatki na Bundeswehrę. To poważne cięcia.
Ale w większości rozsądne, punktowe. I wcale nie tak radykalne, jak się je przedstawia. Oznaczają ograniczenie wydatków o 15 – 20 mld euro rocznie. To mniej niż 1 proc. PKB. Redukuje się przede wszystkim wiele wydatków zbędnych. Jest nadzieja, że dzięki temu wzrośnie aktywność zawodowa Niemców, spadną koszty obsługi długu i poprawi się konkurencyjność gospodarki. Szkoda tylko, że są to działania nieskoordynowane z innymi państwami Unii.
Kanclerz Merkel budowała napięcie, zapowiadając radykalne kroki, a kiedy ogłosiła cięcia, okazało się, że nie są tak straszne, Niemcy odetchnęli i łatwiej przyjmą proponowane rozwiązania. Jak należy przygotowywać społeczeństwo na duże oszczędności?
Na pewno nie tak, jak ostatnio zrobili to Węgrzy. Tamtejszy rząd, zanim ogłosił cięcia w budżetówce i zamrożenie płac, chciał pokazać, że zastał po socjalistycznych poprzednikach fatalną sytuację. Jednak zrobił to tak niezdarnie, że o mało nie doprowadził do kryzysu walutowego. Jak można straszyć rynki zapowiedziami możliwego bankructwa państwa? I to w sytuacji, gdy Węgrzy są i tak pacjentem specjalnej troski.
Niemcy generalnie są za oszczędnościami, bo już od dziesięcioleci w ich społeczeństwie ugruntowana jest kultura finansowej odpowiedzialności. Takie dobre, gospodarskie myślenie. Nie obejdzie się jednak bez protestów związków zawodowych i partii lewicowych. Tak było 7 lat temu, gdy kanclerz Gerhard Schroeder ograniczył zasiłki dla bezrobotnych. Przy wprowadzaniu radykalnych planów oszczędnościowych najważniejsze dla pozyskania poparcia społecznego jest pokazanie, że rządy oszczędzają też na sobie.
No właśnie. W Hiszpanii członkowie rządu zredukowali swoje pobory o 15 proc. We Włoszech uposażenia deputowanych i senatorów zostaną zmniejszone o 1400 euro miesięcznie. Czy to nie populizm?
Populizmem byłoby ograniczenie się do tych posunięć lub ograniczenie reform do likwidacji samochodów służbowych i komórek. Na przykład w latach 90. premier Waldemar Pawlak próbował jeździć polonezem. Takie posunięcia mogą dać kilka milionów złotych oszczędności, a potrzeba dziesiątek miliardów. Nawiasem mówiąc, włoscy parlamentarzyści, którzy sobie obcięli pensje, i tak zawsze należeli do najlepiej uposażonych w Europie.
Populistyczni politycy, gdy słychać słowo „cięcia”, czują zapach krwi. Widać już też zwiększoną aktywność grup anarchistycznych, lewackich, ekologów.
Zawsze w kryzysie słychać populistów, którzy mówią, że trzeba zabrać bogatym, a najlepiej ogrodzić kraj drutem kolczastym i wyrzucić imigrantów. Nawołują do protekcjonizmu, choć wiedzie on prostą drogą ku zacofaniu. To jest prawda znana od 200 lat. W latach 30., po wybuchu Wielkiego Kryzysu, władze USA, chcąc pobudzić krajową produkcję, wprowadziły bariery celne. Tyle że inne kraje odpowiedziały tym samym, i handel międzynarodowy zamarł, pogłębiając recesję. Oto do czego prowadzą tzw. łatwe rozwiązania.
Najwięcej głosów protestu słychać we Francji, która ma tradycje daleko posuniętego interwencjonizmu państwowego i silnych związków zawodowych. Tutaj pracodawca po ogłoszeniu cięć w płacach czy zatrudnieniu może zostać uwięziony w swoim gabinecie. Pamiętajmy, że we Francji utopiono konstytucję europejską, która była w oczach Francuzów zagrożeniem dla tamtejszego modelu szczodrego państwa.
Kryzys to w dużej mierze psychologia. Cięcia mogą oznaczać, że jest bardzo źle, a wtedy ludzie zredukują zakupy, zrezygnują z brania kredytów itd. Czy Europa nie zafunduje sobie drugiego dna kryzysu, które wieszczą ekonomiści, m.in. prof. Nouriel Roubini, który przewidział obecny kryzys.
Ponieważ udało się uniknąć załamania instytucji finansowych i masowego bezrobocia, ryzyko ponownego poważnego załamania gospodarczego jest niewielkie.



Które wydatki powinno się ciąć, a których pod żadnym pozorem ruszać nie należy?
Warto zrobić przegląd wydatków pod kątem ich efektywności w realizowaniu ważnych celów publicznych. Jeśli dalej trzeba oszczędzać, najlepiej zaczynać od wydatków na administrację, zasiłki, renty czy emerytury. Natomiast nie warto oszczędzać na inwestycjach infrastrukturalnych, wydatkach na edukację, badaniach naukowych i rozwoju, bo one ułatwiają tworzenie miejsc pracy i przyczyniają się do wzrostu dochodów podatkowych.
Największym marnotrawstwem jest niski wiek emerytalny, który np. w Grecji wynosi wciąż 58 lat. I to mimo że w ciągu 50 lat oczekiwana długość życia zwiększyła się o 20 lat. Teraz 60-latek nie jest starcem, może dalej pracować, aby zarobić na wyższą emeryturę. Natomiast zasiłki stały się premią za bezczynność. Tylko kraje skandynawskie wiążą je z obowiązkowym dokształcaniem się. W Niemczech bezrobotny dostaje teraz 300 euro miesięcznie za to, że urodziło mu się dziecko. To nie jest zachęta do poszukiwania pracy.
Trzeba ciąć różnego rodzaju niepotrzebne albo niesprawiedliwe zasiłki, ulgi, dotacje, które rozdęły się jeszcze w latach 80., gdy koniunktura była dobra.
Zwykle zapowiada się, że inwestycje będą oszczędzane, ale w trudnych czasach to one w pierwszej kolejności padają ofiarą cięć. Na przykład Portugalia i Hiszpania zrezygnowały z budowy linii TGV, a Włosi mostu na Sycylię za 6 mld euro.
Niektóre z nich pewnie można odłożyć w czasie. Ale w obronie autostrady nikt nie wyjdzie na ulicę protestować, w przeciwieństwie do sytuacji, gdy się komuś odbiera część pensji czy kogoś zwalnia z pracy.
Myśli pan, że na tych cięciach się skończy? A jeśli kryzys się pogłębi i dalej będą spadać wpływy z podatków?
W najgorszej sytuacji jest Grecja, która musi przejść kulturową rewolucję. Nie jest łatwo skłonić obywateli do płacenia podatków w warunkach ugruntowanej, sięgającej czasów imperium otomańskiego, tradycji unikania podatków. Także Hiszpania, Portugalia i Włochy będą musiały jeszcze bardziej zacisnąć pasa. Na razie oszczędności nie są radykalne, np. rząd Hiszpanii stara się nie zwalniać ludzi, tylko przenosić ich na emeryturę i nikogo w zamian nie zatrudniać. To za mało. Jak spojrzymy na statystyki, jednostkowe koszty pracy w Portugali, Hiszpanii i Grecji w ciągu sześciu lat wzrosły o połowę, natomiast w Niemczech spadły. W Niemczech czy we Francji zapewne skończy się na tych cięciach, które już ogłoszono. Ich sytuacja gospodarcza jest jednak o niebo lepsza.
Czy w Europie żegnamy bezpowrotnie państwa socjalne?
Ten kryzys przyniesie nie tyle pożegnanie z państwem socjalnym, ile z jego wynaturzeniami. Nie żegnamy się z celami społecznymi Europy, takimi jak solidarność, sprawiedliwość społeczna, praca, czyste środowisko. Jednak dotychczasowe metody ich realizacji są nieefektywne i nieskuteczne. Jeśli w polityce pracy ograniczamy się do wypłacania zasiłków dla bezrobotnych, nie likwidujemy w ten sposób przyczyn bezrobocia, a jedynie łagodzimy objawy. Nie na tym polega sprawiedliwość czy solidarność. Trzeba pomóc ludziom wrócić na rynek pracy poprzez kształcenie i zwiększanie mobilności pracowników. Innym przykładem jest osławione becikowe, które ani nie jest sprawiedliwe, ani nie wspiera polityki prorodzinnej. Kraje europejskie poszły za daleko z wydatkami społecznymi, które są średnio o 15 pkt proc. PKB wyższe niż w USA. To zaczęło być wyrzucanie pieniędzy. A zarazem brakuje nam środków na rozwój i prawidłowe funkcjonowanie państwa: edukację, autostrady, dobry system sądowniczy, ochronę zdrowia.
Ludzie godziliby się na wyrzeczenia, gdyby nie widzieli korupcji i złego zarządzania na górze.
Współczuję tym, którzy protestują na ulicach, bo ponoszą konsekwencje nieudolnego rządzenia. To przecież nie oni podejmowali decyzje o nieodpowiedzialnym zadłużaniu. Dlatego hasłem demonstrantów jest „Nie będziemy płacić za wasz kryzys!”. Niestety będą musieli za ten kryzys zapłacić. Dlatego że to oni wybierali przez lata skorumpowanych polityków, którzy nie troszczyli się o dobro wspólne. A dobrem wspólnym są zrównoważony budżet, jak i zdrowe finanse.
Może niech Grecy sprzedadzą, jak chciał niemiecki dziennik „Bild”, kilka wysp, zamiast ciąć wydatki? Trochę ziemi za suwerenność ekonomiczną? Może warto.
Aż do następnego razu, kiedy trzeba będzie sprzedać kolejny archipelag? Co prawda, 100 lat temu Rosja sprzedała USA Alaskę, jednak w XXI w. taki sposób regulowania zobowiązań już nie wchodzi w rachubę. Nie likwiduje się w ten sposób źródeł problemu, czyli nieodpowiedzialnego rządzenia. Ponadto byłoby to upokarzające dla kraju i mogłoby stanowić niebezpieczny precedens. Takie pomysły świadczą tylko o złośliwości niemieckich tabloidów wywierających na Greków presję.
Czy nie można uniknąć cięć? Miliardy można oszczędzić, biorąc się za unikających podatków, oszustów, mafię czy szarą strefę.
Walka z takimi patologiami zaczyna już przyspieszać. Ale cięć się nie uniknie, bo po prostu niemal wszędzie mamy przerosty zatrudnienia w sektorze publicznym i nieefektywne, zniechęcające do pracy wydatki. Patologie rozkwitają na zakazach i nakazach. Mamy wciąż za dużo bezsensownej regulacji. Europa musi zmienić mentalność i wrócić do filozofii, że co nie jest zakazane, to jest dozwolone. Oznacza to uproszczenie przepisów prawnych, a nie tylko zwalnianie pracowników czy obcinanie pensji.



Czy współczesna ekonomia notuje przypadki wyjścia z kryzysu bez oszczędności i wyrzeczeń?
Nie da się, chyba że nagle ropa wytryśnie. Azerbejdżan, gdzie kilka lat temu odkryto duże złoża gazu, przestał go importować z Rosji, stał się wielkim eksporterem gazu, zaczął notować wzrost PKB po 40 proc. w skali roku. Nie musiał już myśleć o oszczędnościach.
A może lepszą receptą od cięć wydatków byłoby podniesienie w Europie podatków?
Ograniczanie wydatków jest lepszą i skuteczniejszą metodą przywracania równowagi niż podnoszenie podatków. Podatki zniechęcają do przedsiębiorczości, inwestycji, innowacyjności. Im wyższe podatki, tym niższe tempo rozwoju gospodarczego. Przykład Szwecji z początku lat 90. pokazuje, że nawet w kraju o bardzo wysokim poziomie kapitału społecznego stopa fiskalizmu na poziomie 60 proc. PKB prowadzi do stagnacji i utraty konkurencyjności. Niemniej na krótką metę czasami nie da się uniknąć podniesienia podatków.
Premier Węgier, zamiast radykalnie ograniczyć wydatki, chce pobudzić wzrost gospodarczy i z tego spłacić długi. W końcu zgodnie ze starą zasadą, im niższe podatki, tym wyższa ściągalność i wpływy.
Obniżenie podatków zawsze powoduje przejściowy spadek dochodów i wzrost deficytu, a pozytywne efekty przychodzą dopiero po 2 – 3 latach. Tymczasem Węgrzy nie mogą sobie pozwolić na wyższy deficyt, bo rynki finansowe odmówią finansowania. Mają wciąż sporo nieefektywnych wydatków, które trzeba ograniczyć. Od tego trzeba zacząć.
Nie ma pan wrażenia, że mamy cięcia, ciecia, cięcia, a poważnych reform systemowych nie widać? Co robić, by – jak mówi przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy – niektóre kraje nie przejeżdżały wciąż skrzyżowania na czerwonym świetle?
To prawda, że zmiany są wprowadzane za wolno. Np. w większości krajów rządy boją się zmian w systemie emerytalnym czy uelastyczniania rynku pracy. Możemy je do tego nakłonić poprzez lepszą koordynację i dyscyplinę polityki fiskalnej na szczeblu UE. Po pierwsze trzeba poważnie traktować reguły unijne dotyczące deficytu, długu i wymogu równowagi budżetowej w średnim okresie. Na razie poza krajami skandynawskimi i Luksemburgiem wszyscy jadą wciąż na długu i deficycie. Polska nie wykorzystała świetnej koniunktury w latach 2005 – 2007, aby poprawić sytuację budżetu, co ułatwiłoby walkę z kryzysem obecnie.
Po drugie trzeba wprowadzić automatyzm uruchamiania sankcji za łamanie reguł fiskalnych. Nie mogą one być uzależnione od przetargów politycznych, w których wygrywają najsilniejsi. Trzeba też wyposażyć komisję w uprawnienie audytorskie, aby zapobiec praktykom fałszowania danych statystycznych. Nad nowymi rozwiązaniami pracuje grupa robocza przy komisji powołana przez Van Rompuya.
Na ile cięcia wydatków w Europie zaszkodzą Polsce przez redukcję popytu u naszego zachodniego sąsiada? Prof. Witold Orłowski uważa, że jeśli Niemcy wpadną w recesję, Polska się już nie wywinie.
Wtedy rzeczywiście dostaniemy w skórę, bo jesteśmy bardzo uzależnieni gospodarczo od Niemiec, ale nie byłbym aż takim pesymistą. Sprzedajemy głównie dobra konsumpcyjne i komponenty do produkcji eksportowej. Te sektory nie powinny ucierpieć.
Czy Polska uniknie cięć podobnych do wprowadzanych w innych krajach Europy?
Polska już dawno powinna była się za to wziąć i rozpocząć reformę finansów publicznych. Rząd w tej kwestii prowadzi bardzo niebezpieczną grę, odwlekając to, co nieuchronne.
Czyli, jak Grecy, żyjemy ponad stan.
Jeśli drugi rok z rzędu mamy 7 proc. deficytu i w ciągu trzech lat zwiększyliśmy poziom długu w relacji do PKB z 43 proc. do ponad 50 proc., to jest to zdecydowanie życie ponad stan.
Gdzie można znaleźć oszczędności w Polsce?
Najwięcej na podniesieniu wieku emerytalnego i likwidacji przywilejów emerytalnych: mundurowych, KRUS i górniczych. Trzeba też uszczelnić system zapomóg i ulg. Powinniśmy wspierać tylko rodziny o niskich dochodach, a nie dawać wszystkim becikowe czy ulgi podatkowe na dzieci.
Nie może być tak, że wydatki sztywne stanowią niemal 80 proc. budżetu. Powinniśmy mieć większy udział wydatków rozwojowych, na infrastrukturę czy innowacyjność. W mniejszym stopniu powinniśmy traktować budżet jak mechanizm czystej redystrybucji: ściągania podatków i dawania zasiłków.
Rząd chwali się, że jesteśmy zieloną wyspą na czerwonym morzu, a pod wieloma względami jesteśmy na szarym końcu. Np. w raportach Banku Światowego Doing Business i Paying Taxes jesteśmy między 120. a 140. miejscem na świecie.
Czy zahartowani przez dziesięciolecia komunizmu zniesiemy ograniczenia wydatków spokojniej niż Niemcy czy Hiszpanie?
Jesteśmy twardzi, gdy wierzymy, że sytuacja jest trudna i wymaga poświęceń. Na początku transformacji byliśmy w całkowitej degrengoladzie, w sklepach nie było nic. Była gotowość do poniesienia kosztów.
Dlatego regułą jest, że reformy robi się w ciężkim kryzysie, kiedy nie ma innego wyjścia, choć oczywiście nie jest to działanie optymalne. Rząd zawsze będzie unikał niepopularnych decyzji. To cena demokracji. W Polsce nie ma teraz poczucia, że jesteśmy w kryzysie. Jest ryzyko, że premier Tusk padnie ofiarą syndromu zielonej wyspy. Bo jeśli jest tak świetnie, to dlaczego mamy wydłużać wiek emerytalny i odbierać przywileje? Wszyscy zrozumieją, że trzeba coś robić, dopiero gdy PKB spadnie o 5 proc., a bezrobocie sięgnie 20 proc. Tylko czy naprawdę musimy przez to wszystko przejść?
*Dariusz Rosati, były minister spraw zagranicznych, zasiadał w Radzie Polityki Pieniężnej, jest posłem do Parlamentu Europejskiego
Rosati: W kryzysie zawsze słychać populistów, którzy najchętniej ogrodziliby kraj drutem Fot. Rafał Siderski / DGP