Wulkaniczny pył znad Islandii rozwiewa się, transport lotniczy zaczyna wracać do normy. Ale biznes w różnych zakątkach świata odebrał lekcję, którą powinien zapamiętać na długo.
Nie chodzi tutaj wyłącznie o straty linii lotniczych czy biur podróży. Te są ewidentne, problem polega na ich oszacowaniu i odpowiedzi na pytanie: co dalej? Niektórzy przewoźnicy już zapowiedzieli, że będą starali się o pomoc od rządów na zapełnienie pustki w kasie. Gdyby być konsekwentnym, o to samo powinny ubiegać się wspomniane biura podróży czy chociażby takie koncerny, jak Nissan czy BMW, które musiały wstrzymać produkcję w niektórych fabrykach ze względu na brak części. Tyle że rzeczywistość ostatnich kryzysowych miesięcy przypomniała tę bolesną prawdę, że na pomoc mogą liczyć właściwie tylko ci, którzy nie mogą upaść. Czytaj: nawet najgorzej zarządzane i nierentowne, ale olbrzymie kompanie lotnicze, a nie dobrze radzące sobie na rynku, ale niewielkie biuro podróży. Przecież gdy zbankrutuje, setki związkowców nie wyjdą na ulice.
Jednak nauczka z islandzkiej erupcji dla biznesu jest inna. Przecież w gruncie rzeczy stało się tak niewiele. Na większości obszaru Europy przez niecały tydzień nie działał transport lotniczy. I tyle. Ale to wystarczyło, żeby ze świata biznesu, z zachodnich gazet gospodarczych (oczywiście wydań internetowych, papier do Warszawy nie docierał) dochodziły odgłosy głębokiego niepokoju, poczucia, że coś zaczyna trzeszczeć. Odwoływano tysiące spotkań, zebrań zarządów, konferencji... Przestali działać kurierzy, co zaowocowało chociażby tym – przykład pierwszy z brzegu – że do naszego Ministerstwa Skarbu nie dotarła na czas pewna ważna oferta prywatyzacyjna. I to nie z daleka, tylko ze Skandynawii. No i oczywiście do tego wszystkiego dochodziła już kwestia czystej logistyki dostaw. Jeden z koncernów motoryzacyjnych musiał zatrzymać całą fabrykę z powodu braku niewielkich podzespołów elektronicznych z Irlandii.
Okazało się, że biznes na co dzień zaprawiony w morderczych konkurencyjnych bojach, pełny kreatywności i tak mocno wybiegający planami w przyszłość, nie za bardzo jest sobie w stanie z tym poradzić. Owszem, pewnie tylko przez jakiś czas, podczas którego producenci urządzeń do wideokonferencji zarobiliby krocie, ale jednak.
Zastanawiający jest jednak ten brak przygotowania. A nagłych, niekorzystnych wydarzeń przecież nie można wykluczyć. Od kolejnych klęsk żywiołowych do globalnej awarii bądź ataku na internet. Science fiction? Takim też był jeszcze kilka tygodni temu pewien wulkan na Islandii.
Przyczyny takiej beztroski biznesu są co najmniej dwie. Po pierwsze – ciepełko globalizacji. Transport ludzi, towarów i informacji na gigantyczne odległości stał się normą i nic złego się stało. Owszem, ten czy ów samolot się spóźnił, jakiś statek został porwany na Oceanie Indyjskim, ale to wszystko. Takiego paraliżu jak teraz w Europie jeszcze nie było nawet po 11 września. Po co więc – i tu się włącza druga przyczyna – kombinować, zabezpieczać się i ponosić tego koszty? Przecież od dawna trend myślenia był inny, chociażby taki, żeby z zegarmistrzowską precyzją budować systemy dostaw na styk, bez olbrzymich magazynów i bez zbędnego wydawania pieniędzy. System „just in time” jest oczywiście świetny. Pod warunkiem jednak, że nie dojdzie do żadnej grubszej awarii. A jeśli dojdzie, biznesowy krwiobieg na różnych kontynentach będzie niestety bardziej bezbronny niż kiedykolwiek.
Świat trochę zapomniał o czymś takim, jak systemy awaryjne, alternatywne wyjścia, rezerwowe scenariusze. Oby nie musiał przypominać sobie tych słów w przyspieszonym tempie.