Niestety, sztab mieścił się za granicą, był międzynarodowy, a mesy nie zorganizowali Polacy. Z rozczarowaniem dostrzegam, że przenosząc wiele pomysłów misyjnych i natowskich na grunt naszej armii, ten jeden od lat konsekwentnie pomijamy. I dlatego mes w kraju nie mamy. Kantyny poznikały, zaś stołówki czy kasyna zamieniły się w punkty żywienia kadry i nie aspirują do funkcji towarzyskich. Mamy kulturalną pustynię, niepasującą do armii z ambicjami bycia profesjonalną.
Oficer ze Sztabu Generalnego WP, bywając za granicą, tak jak ja zazdrości kolegom z sojuszniczych armii. Odwiedził dwa kluby oficerskie, w Waszyngtonie i Londynie. Poczuł lekki powiew wojskowego snobizmu. „Fajnie było, fotele, kanapy, świece, obrazy batalistyczne na ścianach, eksponaty i pamiątki na kominku, muzyka w tle, goście w mundurach lub garniturach. Nie znam u nas takiego miejsca, do którego mógłbym zaprosić znajomego raz na dwa– trzy miesiące na drinka lub kolację, by pogadać na luzie”, komentuje z żalem.
Faktycznie, nawet w stolicy czy gdzieś niedaleko, mimo że oficerów nie brakuje, do wyboru mamy jedynie cywilne kluby, pełne przypadkowej młodzieży, gustującej w głośnym karaoke, albo pretensjonalne i drogie restauracje. Nie inaczej jest w innych dużych garnizonach. O małych miejscowościach nie wspominam, by nie denerwować służących tam żołnierzy. Ale identyczny wybór, oznaczający de facto skazanie na restauracje, mają też wojskowe służby protokołu dyplomatycznego. W minionym roku musiały na przyjęcia dla gości z zagranicy wydać co najmniej kilkaset tysięcy złotych. Według „Planu udziału resortu obrony narodowej w przedsięwzięciach integracyjnych z NATO i UE oraz współpracy zagranicznej w 2008 roku”, nasz resort odwiedziły 364 delegacje zagraniczne! Szkoda, że nie mogliśmy gościom pokazać wojskowej tradycji i stylu, nawet tych świeżo wykreowanych. I że kasę za elegancki katering dla nich zgarniają cywile.
Pułkownik Anatol Tichoniuk, przewodniczący Konwentu Dziekanów Korpusu Oficerów Wojska Polskiego, ocenia, że każda idea zmierzająca do wzmocnienia więzi środowiskowych zasługuje na pozytywny odzew. „Nie jestem pewny, czy akurat formuła klubu spotkałaby się z akceptacją, trafiła na podatny grunt. Środowisko oficerskie jest spolaryzowane i tylko oddany sprawie, bez reszty zaangażowany ideowiec mógłby przekonać ludzi do takiego pomysłu”, analizuje, wskazując, że istotne dla powodzenia koncepcji jest zdefiniowanie pomysłu. Ma rację. Dlatego przyjrzeliśmy się, jak mesy lub kluby oficerskie działają w innych armiach. Doszliśmy do wniosku, że taka inicjatywa nie przerasta naszych możliwości.
Na początku wyjaśniamy – nie ma obowiązku lub natowskiego stanagu, który nakazywałby stworzenie mes czy klubów. Wszędzie, gdzie one powstały, były owocem inicjatywy oddolnej, inspirowanej miejscową kulturą lub potrzebami socjalno-bytowymi.
Mesy są najbardziej popularne wśród Anglosasów oraz ich spadkobierców po epoce kolonialnej. Z naszej sondy wynika, że bez oficerskiej mesy nie obędą się Brytyjczycy, a naśladują ich w tym Hindusi, Amerykanie, Saudyjczycy i Holendrzy. Te nacje, tak jak Brazylijczycy i Litwini, mają także oddzielne mesy dla podoficerów i szeregowych.
Znani z biesiadowania Włosi od 31 grudnia 1998 roku mają ustawę regulującą istnienie klubów oficerskich! Takie przybytki uznają również Portugalczycy (tylko dla oficerów), Norwegowie (kluby łączone dla oficerów i podoficerów, szeregowi mają kantyny) i Szwajcarzy. Mesy oficerskie nie istnieją za to w armiach chińskiej, serbskiej, chorwackiej, czeskiej, rumuńskiej, duńskiej. Japończycy mają kluby członkowskie, ale są to tanie restauracje, żywiące żołnierzy mieszkających w bazach.
Z reguły kluby są finansowane ze składek członkowskich, zwykle comiesięcznych. Od jednostek wojskowych dostają lokal (budynek) i sprzęt. UloŻ kowane są zatem najczęściej na terenie wojskowym lub po sąsiedzku. Zajmują się organizacją imprez kulturalnych, towarzyskich, sportowych. Na ogół są instytucjami non-profit, oferują członkom i ich gościom usługi po kosztach zakupu towaru. W Portugalii kluby istnieją w większych jednostkach – powstały z inicjatywy emerytowanych oficerów, mieszkających w pobliżu. W Brazylii mieszczą się na terenie będącym ich własnością (przekazanym przez wojsko lub nabytym) i są prawdziwymi kombinatami: mają sale sportowe, siłownie, restauracje, biblioteki z czytelniami, organizują bale, a nawet prowadzą ośrodki wypoczynkowe dla członków.
Aby należeć do klubu, Norwegowie płacą składkę (około 50 złotych miesięcznie) i są w nich barmanami, choć mesy mają niewielkie dofinansowanie z resortowego funduszu socjalnego. W ich kraju większą popularnością cieszą się obiekty w małych garnizonach, mniejszą w okolicy Oslo. Im dalej na północ, tym są bardziej oblegane i oferują ciekawsze atrakcje. Organizuje się w nich zabawy, przyjęcia nowicjuszy i spotkania pożegnalne zmieniających garnizon oraz imprezy dla kadry pododdziałów. Każdy weekend zaczyna się o 15.30 od happy hour, bar jest wtedy czynny do ostatniego gościa. W czasie zimnej wojny, gdy jednostki miały wyższą gotowość bojową, norweskie kluby były popularniejsze. Dziś wiele z nich działa tylko w piątki, niektóre dwa dni w tygodniu, rzadkością są mesy czynne cały tydzień. Do klubu nie wejdzie się bez karty członkowskiej, a jeśli oficer lub podoficer wprowadza gościa – odpowiada za jego zachowanie i za to, czy zapłaci rachunek. W Italii żołnierze i karabinierzy mają odrębne przybytki. Należą do nich zarówno w czynni wojskowi, jak i będący w stanie spoczynku, stanowiący większość. Do utrzymania klubów włoskich, podobnie jak saudyjskich, dokłada się resort obrony.
W naszych warunkach być może największą przeszkodą w zorganizowaniu mes jest prawo – konkretnie ustawa z 1982 roku (nowelizowana) o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi. Zabrania ona w artykule 41 sprzedaży, podawania i spożywania napojów alkoholowych między innymi w obiektach zajmowanych przez organy wojskowe oraz w rejonie obiektów koszarowych i zakwaterowania przejściowego jednostek wojskowych. Ale taki absolutny zakaz nie odnosi się już do ośrodków szkoleniowych (uczelnie wojskowe!) – tam nie można handlować, serwować i pić napojów zawierających powyżej 18 procent alkoholu, a zatem można sięgać po piwo, wino, drinka. Za złamanie zakazu grozi kara grzywny i przepadek napitku, choćby nie był on własnością sprawcy (artykuł 43).
Zatem nasze mesy bądź kluby należałoby dziś umieszczać w budynku wydzielonym z jednostek bądź instytucji. Zapewniam, że powielenie pomysłu enklaw oficerskich nie przyniesie ujmy mundurowi polskiego żołnierza. Po pierwsze, Polacy w ostatnich latach nauczyli się pić alkohol w ilościach nie zwalających z nóg. Po wtóre, można ustalić w regulaminie, kiedy do klubu przychodzi się w uniformie, kiedy pod krawatem, a kiedy w dżinsach. Po trzecie, można zakazać serwowania mocnych alkoholi i wstępu nietrzeźwym. Po czwarte, osobom naruszającym „mir domowy” i niepłacącym rachunków anulowano by karty członkowskie, powiadamiając przełożonych. Szczególnie opornymi zajęłyby się policja lub żandarmeria, a odpowiednia notatka w aktach pera sonalnych mogłaby pomóc wyeliminować ich ze służby, co dyscyplinowałoby posiadaczy słabej głowy.
Generał brygady Kazimierz Gilarski, dowódca Garnizonu Warszawa, wiele razy bywał za granicą. Wie, jak klub oficerski wygląda w innych państwach. I żałuje, że takiej placówki brakuje w Warszawie. „Chcielibyśmy coś takiego stworzyć na bazie klubu w alei Niepodległości 141A, z małym zapleczem hotelowym”.
DGW dostało ten obiekt w połowie 2006 roku od Domu Wojska Polskiego. Niestety, w stanie wymagającym kapitalnego remontu, bo służby sanitarne nie zgodzą się na uruchomienie tam gastronomii. „Dopóki go nie odnowimy, robienie tam enklawy życia towarzyskiego mija się z celem. Zainwestowalibyśmy pieniądze, a efekt byłby niezauważalny, może nawet zniechęciłby kadrę do pomysłu”, komentuje generał. Ewentualnych klubowiczów prosi o cierpliwość. Wiadomo, taka inwestycja nie jest priorytetem dla sił zbrojnych. Dobitnie ujmuje to szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego generał Franciszek Gągor „Dziś liczą się żołnierze i uzbrojenie. Sprawy z gatunku morale welfare muszą zejść na drugi plan. Nie oznacza to, że ich nie doceniam”.
Atutem obiektu przy alei Niepodległości jest jego położenie, obok stacji metra, kilkaset metrów od Sztabu Generalnego WP, kilometr od centrali MON, Dowództwa Sił Powietrznych i paru innych instytucji resortowych. Wzorcem do naśladowania w tym przypadku mógłby być klub przy kompleksie niemieckiego ministerstwa obrony w Berlinie. Oprócz baru i mesy, jest tam hotel dla osób w delegacjach i zaplecze sportowe. Oficerowie mają po c i z kim się spotykać. Najważniejsze, że chcą to robić: klub żyje, obsługują i utrzymują go na dobrym poziomie członkowie.
„Klub na Niepodległości, jeśli powstanie, zaoferuje relaks po pracy. Mam pewne pomysły, ale na razie szukam sojuszników dla inicjatywy”, wyjaśniał nam pod koniec listopada 2008 roku generał Gilarski niepewny, czy kadra związana ze stolicą będzie zainteresowana „poszerzeniem oficerskości”. Również znajomy oficer ze sztabu, zwolennik klubu, ma wątpliwości, czy znajdzie się w stolicy „masa krytyczna”, która będzie odwiedzała klub i zostawi tam pieniądze, by był on w stanie się utrzymać bez sponsoringu z kasy MON.
W polskim modelu mesy najwłaściwsze wydaje się połączenie resortowej infrastruktury w postaci klubów garnizonowych i żołnierskich, składek członków oraz ich społecznej pracy i nienastawianie się na zysk. Ostatecznie o stworzeniu takich miejsc powinna przesądzić oddolna inicjatywa zebrań oficerskich i podoficerskich. Wbrew woli kadry nic się nie uda.