Co łączy Wenezuelę, Liban, Argentynę, Zimbabwe i Kubę? Wszystkie te kraje jeszcze do niedawna były bogate.
Wyłączając problemy związane z pandemią, trzeba przyznać, że w Polsce nie jest źle. Możliwe wręcz, że rację ma dr Marcin Piątkowski z Banku Światowego, gdy twierdzi, że nasz kraj przeżywa właśnie swój złoty wiek. Rzut oka na statystyki PKB per capita z ostatnich lat daje nawet nadzieję, że przed 2030 r. pod względem standardu życia wyprzedzimy Japonię. Ale, ale, ale.
Może być zupełnie inaczej. Postęp materialny nie został przecież dany raz na zawsze, nie jest dziejową koniecznością. Jedynym prawem historii jest to, że prawa historii nie istnieją. Krainy, które płyną dzisiaj mlekiem i miodem, nie są wcale „skazane na sukces”. Jutro, zrujnowane i biedne, mogą spływać krwią.
Taki los spotkał w XX w. niejedno państwo, a może – choć trudno w to uwierzyć – dotknąć także Polskę. Zbyt wiele rzeczy bierzemy za pewnik, również rozwój gospodarczy. Niesłusznie. Choć świat bogaci się od porzucenia feudalizmu, to, dlaczego tak się dzieje, pozostaje nie do końca wyjaśnioną zagadką. Może to czysty przypadek, statystyczna osobliwość? Cóż, „badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów” – cytując tytuł opus magnum Adama Smitha – wciąż trwają. Ale trwają też badania nad przyczynami biedy narodów: tych, które były zamożne, a zubożały. Spójrzmy na nie jak na opowieści ku przestrodze. Jeśli uczyć się na błędach, to na cudzych.

„Miałeś chamie złoty róg...”

Na przykład na błędach Wenezueli. Socjolog Luis Pedro España z Universidad Católica Andrés Bello w Caracas, jeden z autorów „Narodowego badania warunków życia w latach 2019–2020”, podaje, że aż 65 proc. wenezuelskich rodzin doświadcza dzisiaj „wielowymiarowego ubóstwa”. Nic jednak nie da się z tym zrobić, bo – jak tłumaczy badacz – „nie ma już bogactwa, które można by rozdać. Bieda w Wenezueli ma swoje źródło nie w nierównościach, lecz w gwałtownym spadku produktu narodowego”. Przyczyną tej sytuacji nie jest tylko załamanie się rynku ropy, głównego towaru eksportowego kraju. Choć tak właśnie mogłoby się zdawać – w końcu to ropa była kiedyś źródłem bogactwa Wenezueli. I to jakiego bogactwa! Cofnijmy się do lat 60. XX w. Kraj był wówczas jednym z największych producentów ropy na świecie, a jego PKB per capita wynosiło 0,837 amerykańskiego. Dla porównania ten sam wskaźnik dla Kanady wynosił wtedy 0,797, a dla Szwajcarii – 0,825. Ponadto już od lat 20. prężnie rozwijały się sektory przemysłowy, budowlany czy usługowy.
Podobna historia – od bogacza do pariasa – spotkała Liban, który swój złoty okres przeżywał mniej więcej w tym samym czasie. Nazywano go wówczas Szwajcarią Bliskiego Wschodu. W połowie lat 50. PKB per capita Libanu był mniej więcej taki sam jak Anglii. Kraj bogacił się dzięki ropie, stał się nie tylko jednym z jej producentów, lecz przede wszystkim bankierem innych państw regionu, w których rozwinął się przemysł rafineryjny, m.in. Arabii Saudyjskiej. Motorem rozwoju Libanu był także handel, a w mniejszym stopniu przemysł i rolnictwo. Liczba nowych firm zakładanych w latach 50. i 60. rosła o 15 proc. rocznie. Teraz od dekady spada. Liban pogrążony jest w głębokim kryzysie. Finanse państwa i gospodarka są w ruinie. W ocenie ONZ już ponad połowa Libańczyków żyje w ubóstwie.
Niewiele mniejszy odsetek osób biednych notuje Argentyna – według zeszłorocznych wyliczeń Papieskiego Katolickiego Uniwersytetu Argentyny poniżej progu ubóstwa żyje tam ok. 40 proc. populacji. Niestety, to kolejny kraj, który z ligi najbogatszych spadł do okręgówki. W XIX w. funkcjonowało określenie „bogaty jak Argentyńczyk”, mówiło się o „argentyńskiej potędze”, a ekonomiści – jak pisze Oliver Pieper w Deutsche Welle – zgadzali się, że przed Argentyną świetlana przyszłość. I ich prognozy sprawdzały się przez kilka dobrych dekad. Na początku XX w. Argentyna osiągnęła poziom 80 proc. amerykańskiego PKB, a w latach 20. należała do klubu 10 najbogatszych państw świata. „Miliony emigrantów z Włoch czy Irlandii uciekających przed biedą zadawały sobie pytanie: Buenos Aires czy Nowy Jork? Pampy czy prerie?” – pisze Alan Beattie na łamach „Financial Times”. Dlaczego dzisiaj znakiem rozpoznawczym Argentyny nie jest ani bogactwo, ani nawet zmarły niedawno Maradona, lecz villas miserias, czyli dzielnice biedy?

„Ostał ci się ino…”

Polacy wciąż mają złoty róg. Wenezuela, Liban, Argentyna już tylko sznur. Ale przegranych państw jest więcej. Kuba przed komunistyczną rewolucją miała jeden z wyższych PKB per capita w obu Amerykach, a po jej ulicach jeździły najnowocześniejsze auta. Problem w tym, że dzisiaj są to te same auta. Relatywnie bogaty był też swego czasu Irak (zanim do władzy doszedł Saddam Husajn) czy Zimbabwe (wówczas Rodezja Południowa, która pozostawała pod panowaniem brytyjskim). W latach 70. i wczesnych 80. przeżywało swoją złotą erę także wyspiarskie państewko Nauru (do 1968 r. administrowane przez Australijczyków). „New York Times” raportował w 1982 r., że dochód państwa na głowę mieszkańca Nauru skoczył do 27 tys. dol., czyniąc je „technicznie rzecz biorąc, najbogatszym państwem świata”. Dzisiaj po potędze Nauru śladu już nie ma.
Często nie można wytropić jednego wydarzenia, które zniszczyło gospodarczy dorobek wymienionych krajów. Bieda państw – tak samo jak ich bogactwo – to wynik procesu, na który składają się zaniedbania instytucjonalne, złe wybory systemowe, krótkowzroczność w rządzeniu. Początek mogą mu dać czynniki niezależne, jak katastrofy naturalne, kryzysy gospodarcze czy wojny, które zwiększają obawy o przyszłość. Od wielkiego kryzysu lat 30., gdy załamał się eksport Argentyny, rozpoczęła się seria nawarstwiających się błędów, które doprowadziły do jej upadku. „To szok zewnętrzny, z którego kraj już się nigdy nie podniósł, ale… na własne życzenie. W Argentynie popularność zyskały populistyczne idee odrzucające globalną wymianę handlową i promujące gospodarczą niezależność, którą chciano osiągnąć poprzez rozbudowę przemysłu. Rozbudowę przemysłu zaś postanowiono wspomóc, wprowadzając politykę substytucji importu, czyli wymuszonego (np. zaporowymi cłami importowymi) zastępowania dóbr konsumpcyjnych z zagranicy dobrami produkowanymi u siebie” – pisze komentator polityczny Álvaro Vargas Llosa (syn pisarza Mario Vargasa Llosy) w książce „Mit Che a przyszłość wolności”. W 1946 r. do władzy doszedł Juan Perón, a Argentyna przekształciła się w dyktaturę. Gospodarkę zdominowały kontrolowane przez władzę konglomeraty, a rządowe wydatki potroiły się w trzy lata. Kraj bankrutował w 1951 r., potem znowu w 1956 r., 1982 r., 1989 r., 2001 r., 2014 r. i 2020 r. Próby wyjścia z kryzysu były nieudolne – jak za rządów prezydenta Carlosa Menema (1989–1999), który zarządził prywatyzację, ale żadnych innych potrzebnych reform. „Jaka korzyść płynie z prywatyzacji, jeśli zamiast obniżać podatki i redukować dług, rząd przeznacza te zyski na nadmierne wydatki socjalne? Zwiększając wydatki federalne i prowincjonalne o 100 proc., osiągnięto deficyt w wysokości 6 mld dolarów, mimo pokaźnych zysków z prywatyzacji. Co jednak z tego, że rząd redukuje liczbę swoich pracowników, skoro antykapitalistyczne ustawodawstwo pracy sprawia, że rynek nie jest w stanie ich wchłonąć?” – pisze Álvaro Vargas Llosa.
Kryzys polityczno-militarny zdestabilizował także Liban. Granicą rozwojową dla jego gospodarki były wydarzenia końca lat 60. XX w., gdy kraj stał się bazą Organizacji Wyzwolenia Palestyny, z której prowadzono operacje przeciwko Izraelowi. Rozchwianie polityczne w połowie lat 70. doprowadziło do wojny domowej, która sparaliżowała gospodarkę (PKB spadł o połowę). Sytuacja zaczęła się stabilizować dopiero pod koniec lat 80. Na początku kolejnej dekady Liban wszedł w strefę wpływów syryjskich, a premier Rafik al-Hariri (1992–1998) stworzył doktrynę odbudowy kraju, w której kluczową rolę grały firmy kontrolowane przez państwo lub z nim powiązane. Można powiedzieć, że al-Hariri podniósł kapitalizm kolesiów do rangi oficjalnej podstawy ustrojowej Libanu. W 1997 r. powiązano libańską walutę z dolarem, co sprawiło, że nagle import stał się bardziej opłacalny niż produkcja lokalna, a największe zwroty zaczęły przynosić inwestycje w nieproduktywne sektory: finansowy i deweloperski. Tam właśnie „zupełnie przypadkiem” zlokalizowany był majątek najbogatszych Libańczyków. Eksperyment nie mógł się udać. Rozpoczęło się drukowanie pieniądza. Kraj – tak jak Argentyna – zbankrutował ponownie w marcu w tym roku.

Była sobie Atlantyda

Kryzys wymusza szybkie, gorączkowe, nieprzemyślane reakcje, przez co stanowi zaczyn upadku. W pandemii musimy się mieć więc szczególnie na baczności. Ale gdy wrócimy na ścieżkę wzrostu, zagrożenie nie mija. Prosperity również bywa niebezpieczna. Gdy rozpieszczeni długotrwałym wzrostem PKB liderzy polityczni poczują się zbyt pewnie, zaczynają przypisywać sobie sukces i próbują coś z niego uszczknąć. To równia pochyła. Pamiętacie legendę o Atlantydzie, wyspie, której mieszkańcom poprzewracało się w głowach od dobrobytu, za co bogowie postanowili ich w końcu ukarać? W prawdziwym życiu do dyscyplinowania narodów nie trzeba bogów. Karą jest ich własna głupota. Weźmy choćby wyspiarzy ze wspomnianego Nauru. Kraj posiadał największe na świecie złoża fosforytów, których używa się do produkcji nawozów sztucznych. W latach 70. XX w. stał się jedynym eksporterem tego surowca i zaczął dyktować ceny na chłonnym rynku, co w mgnieniu oka podniosło stopę życiową garstki jego mieszkańców (dziś mieszka tam ok. 10 tys. osób, wówczas było to 7 tys.). Założono luksusowe linie lotnicze, wybudowano hotele, pola golfowe i importowano najdroższe, najnowsze modele samochodów. Rajskie życie się skończyło, gdy pod koniec lat 80. spadł nagle popyt na fosforyty. Razem z nim zmalał dochód i zabrakło pieniędzy nie tylko na utrzymanie poziomu życia, ale i na spłatę długów. Nauru w czasach prosperity zadłużyło się bowiem po uszy. Kraj zachował się jak ci zwycięzcy loterii, którzy kończą jak bankruci.
Mniej więcej wtedy, gdy kwitło Nauru, rozwijał się także Irak, dyskontując wysokie ceny ropy. W latach 70. PKB per capita kraju wzrósł dwukrotnie, a wpływy z ropy inwestowano nie tylko w konsumpcję, lecz także w infrastrukturę, edukację i inne dobra publiczne. Niestety, finansowaną z ropy modernizację kraju postanowiono przeprowadzić z pomocą państwowych firm. Gdy do władzy doszedł Saddam Husajn, przejął nie tylko aparat administracji państwowej, lecz także stery gospodarcze. W rękach dyktatora firmy i banki państwowe stały się narzędziem cementowania pozycji politycznej, a nie rozwoju kraju. W połączeniu z konfliktami militarnymi, w których Irak brał po drodze udział, dało to przykry rezultat w postaci siedmiokrotnego spadku PKB per capita na przestrzeni lat 80.
Mówiąc o państwach utracjuszach, trzeba wrócić do Wenezueli. W latach 50., gdy kraj przeżywał rozkwit, zaczęto wprowadzać tam „reformy”. Dyktator Marcos Pérez Jiménez zapoczątkował falę nacjonalizacji i interwencjonizmu, a kolejne rządy – mimo widocznych negatywnych skutków tych działań – tylko ją wzmacniały. Wprowadzono kontrolę cen, zaczęto odbierać ziemię obszarnikom, przejęto też bank centralny, by sfinansować rosnące wydatki. „Lepsze” okazało się śmiertelnym wrogiem dobrego. Kraj miały uratować reformy, które postanowiono wdrożyć pod koniec lat 80. za rządów Carlosa Andrésa Péreza, ale za ich opracowanie zabrał się, niestety, Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW). Biurokraci, jak to biurokraci, postawili wóz przed koniem. Państwu, które cierpiało na niedorozwój sektora prywatnego, doradzono m.in. podnoszenie podatków, żeby zrównoważyć budżet i zdusić inflację. Kryzys pogłębili socjaliści – najpierw Hugo Chávez, potem Nicolás Maduro. Obecne załamanie na rynku cen ropy to kolejny dopust boży dla Wenezueli, ale i bez niego byłby tam płacz i zgrzytanie zębów.

„Nie” dla fatalizmu

Nic nie jest dane raz na zawsze. Ani miłość, ani pieniądze. W budowaniu dobrobytu narodowego nie można liczyć na łut szczęścia, gdyż ulubieńców zmienia ono częściej niż Elizabeth Taylor zmieniała mężów. Trzeba mieć mądry plan i trzymać się go bez względu na to, że czasami emocje podpowiadają co innego. W polityce, także gospodarczej, są one złym doradcą. Historia dostarcza aż nadto dowodów. Imperia – od egipskiego, rzymskiego, a nawet malijskiego – nie upadały tylko na skutek działania zewnętrznych sił, lecz także w wyniku błędów w ich polityce wewnętrznej. Patrząc na losy państw świata i sięgając daleko w przyszłość, można by dojść do fatalistycznego wniosku, że czegokolwiek byśmy teraz nie zrobili, i tak przyjdzie moment, gdy wiele zostanie zaprzepaszczone. Dzisiaj jesteśmy jednak w znacznie lepszej sytuacji niż wszystkie dawne imperia gospodarcze. Wiemy, jak potoczyły się ich dzieje i umiemy ocenić, dlaczego tak się stało. I co ważniejsze – działamy w systemie znacznie lepszym niż państwa przeszłości: w systemie kapitalistycznym. To on jest konstrukcją, w ramach której najlepiej wychodzi ludziom polepszanie swojego życia i w oparciu o tę wiedzę możemy budować nasze narodowe strategie rozwojowe. Wiemy też, że właściwie każdy współczesny kraj, który to założenie odrzucił, skończył marnie.
Liban w czasach rozkwitu był elastyczną wersją leseferyzmu. Tak samo było w przypadku Argentyny. Wolna gospodarka i mały rząd to z kolei system, który charakteryzował Wenezuelę, gdy się bogaciła. Podatki dochodowe wynosiły ok. 12 proc., własność prywatna była chroniona, a wydatki rządowe oscylowały wokół 12 proc. PKB. Nawet Zimbabwe i Irak rozpoczynały swoją przygodę z wyższym PKB, gdy miały relatywnie prokapitalistyczne instytucje. To istotna prawidłowość, o której warto pamiętać. Dzięki temu możemy oszukać przeznaczenie i utrzymać się na ścieżce rozwoju.
Wróćmy teraz do pandemii. Co z niej wyniknie dla naszego standardu życia? W książce „Dlaczego narody przegrywają” Darona Acemoglu i Jamesa A. Robinsona opisano epidemię czarnej śmierci (dżumy), przywiezionej pod koniec XIV w. do Europy przez szczury na statkach płynących z Chin. „Plaga zabijała połowę mieszkańców każdego rejonu, w który uderzała. [Europa] była systemem opartym na wyzysku chłopów feudalnych. Olbrzymi deficyt rąk do pracy, który plaga wywołała, wstrząsnął podstawami tego porządku. Zachęcił chłopów do domagania się zmian. W angielskim Eynsham Abbey domagali się oni redukcji czasu nieodpłatnie wykonywanej pracy. Dostali, czego chcieli. To, co stało się tam, zaszło w końcu także gdzie indziej. Angielscy chłopi zaczęli uwalniać się spod jarzma przymusowej pracy. Ich dochód zaczął rosnąć” – piszą ekonomiści. Możliwe, że pandemia wymusi także korzystne zmiany w instytucjach, w ramach których funkcjonuje dzisiejszy kapitalizm.