- Chodzi nie tyle o słuszność podejmowanych działań, ile o to, by biznes nie był zaskakiwany nowymi regulacjami obarczonymi wysokimi karami. Chcemy tylko minimum przewidywalności i wczucia się w naszą sytuację - mówi w wywiadzie dla DGP Marek Moczulski, prezes firmy Unitop, producenta chałwy i sezamków, były szef Bakallandu.
Na ile polski biznes jest przygotowany do drugiego lockdownu?
Już się dostosował do zmian na tyle, na ile był w stanie. Trudno jednak, żeby był gotowy do obostrzeń wprowadzanych na oślep. Na własnej skórze czujemy dziś, jak w praktyce działa słynny przykład produkcji ołówków wskazany przez Miltona Friedmana. Prosta rzecz, lecz aby powstała, konieczna była kooperacja co najmniej kilku tysięcy osób – od drwali i pracowników tartaków poprzez huty, dostawców grafitu i kauczuku, po transport i sprzedawców. W naszym przypadku taką kostką domina są siłownie czy restauracje – wystarczy spojrzeć, ile osób „żyje” nie tylko z samej gastronomii i fitnessu, ale z działalności powiązanych. Chodzi o kateringi, obsługę, dozór itp. Jedno przyjęcie angażuje fotografów, kucharzy, obsługę, a w dalszej perspektywie nawet producentów zastawy stołowej czy mebli. To łańcuch. Jestem pełen obaw – ludzie dodatkowo tracą zaufanie do państwa. Paraliż służby zdrowia trwa od marca – to też przekłada się na biznes. Tak samo jak spowolnienie działań administracji i sądów. W dłuższej perspektywie nie da się tak działać. Rząd nie ma pomysłu, jak to naprawić i dalej zamyka poszczególne obszary. I dodatkowo otwiera kolejne fronty – uznając widocznie, że Polska w dobie największego kryzysu od 30 lat nie potrzebuje części własnego rolnictwa.
Pana zdaniem restrykcje nie są potrzebne?
Gdyby rząd zadbał o służbę zdrowia przez ostatnie sześć miesięcy, panika byłaby znacznie mniejsza. Tymczasem od początku nie zrobiono nic, by pomóc przedsiębiorcom w utrzymaniu aktywności, przynajmniej w niektórych obszarach. Cóż z tego, że siłownie czy restauracje poniosły koszty zwiększonej ostrożności, skoro i tak musiały zamknąć swoją działalność? Decyzje o kolejności zamknięć zapadają zbyt szybko i trudno nie odnieść wrażenia, że bezsensownie. A przecież był czas na przygotowanie szpitali polowych czy aby udrożnić infolinie, które ciągle są poblokowane. Przecież ogromna większość hal wystawienniczych w obecnej sytuacji nie działa już od kilku miesięcy – powinny być tak przygotowane, by otwierać je dla chorych niemalże od ręki. To uwolniłoby przestrzeń w szpitalach. W tak trudnej sytuacji dałoby to nie tylko oddech państwu, ale też biznesowi, dla którego każdy dzień normalnej działalności jest na wagę złota.
W całej Europie obserwujemy wzrost zachorowań.
Tak, ten wirus jest i każdy o tym wie. Ale Szwecja funkcjonuje.
Powinniśmy działać tak samo? Szwecja też zmieniła swoje postępowanie i zwiększyła restrykcje.
Trudno powiedzieć. Wiadomo jednak, że dziś w Polsce mamy chaos. Tu nawet nie chodzi o słuszność podejmowanych działań – bardziej o to, by biznes nie był zaskakiwany z dnia na dzień nowymi regulacjami obarczonymi wysokimi karami. Chcemy tylko minimum przewidywalności i wczucia się w naszą sytuację. Gwałtownymi działaniami rząd nakręca panikę, której i tak przecież nie brakuje.
Jak więc należałoby minimalizować koszty dla gospodarki?
Nie wytrzymamy drugiego lockdownu. Nie uda się dalej drukować pieniędzy, bo zagrożenie, że zaraz utoniemy w inflacji, jeszcze bardziej będzie niepokoić całą gospodarkę. A co zrobimy bez zastrzyku składek do służby zdrowia? Nie zamykajmy tak łatwo całych branż, które wcześniej przeznaczyły duże środki na to, by dostosować się do regulacji. Latem liczyliśmy na odbicie, firmy wróciły do pracy, prognozy dotyczące PKB zrobiły się obiecujące. Znowu zaczęliśmy zatrudniać, wrócił optymizm, choć byliśmy świadomi rosnącego zadłużenia. Rozumiem, że teraz mleko się rozlało i musi być ciężko. Wszyscy jesteśmy gotowi do poświęceń. Ale niech rządzący zaczną wreszcie naprawdę rozmawiać ze społeczeństwem. A przez brak spójnego przekazu i formułowanie gróźb ludzie coraz bardziej mają dość.
Biznes staje się coraz bardziej koronasceptyczny?
Rzeczywiście sprzeczne informacje nie pomagają w budowaniu zaufania – dobitnym przykładem była sprawa maseczek. Początkowo przekonywano nas, że te są zbędne i nie chronią przed wirusem, a następnie wprowadzono kary za ich brak. Rząd wmawiał nam też, że jesteśmy dobrze przygotowani na pandemię, a następnie straszył społeczeństwo. To paranoja.
W marcu i kwietniu nikt głośno nie protestował przeciwko lockdownowi, choć zachorowań było zdecydowanie mniej.
Bo teraz to naprawdę kwestia egzystencji przedsiębiorców, pracowników i ich rodzin. I drukowanie pieniędzy nie będzie trwało w nieskończoność. I to nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Ludzie mają tego dość. A że są źli, to zamiast dyskusji i pytań następuje obrzucanie się inwektywami. A powinniśmy wreszcie pomówić o tym, jaka jest rzeczywista skala problemu i jak z niego wyjść. Ja nie neguję wirusa, zachowuję ostrożność i nie bagatelizuję go. Trzeba być niespełna rozumu, żeby wmawiać, iż on nie istnieje – jest i może być groźny. Rozumiem jednak tych, którzy zaczynają się irytować.
A zachorowania rosną.
Tak. Gdyby restrykcje nakładane przez rząd faktycznie skutkowały spadkiem zachorowań, koniecznością przetrzymania kilku tygodni w zawieszeniu i powrotem do normy, to wtedy nie byłoby oporu. Ale problem wynika z tego, że zamknęliśmy gospodarkę przy kilkudziesięciu zachorowaniach, teraz jest ich więcej i nie wiadomo, co robić dalej. Jeśli zabijemy gospodarkę, to ludzie nie przestaną umierać. A będzie tylko trudniej.
Wrześniowe dane gospodarcze były pozytywne. Może potrzeba nowego pakietu stymulującego?
Najlepszą drogą jest ułatwienie życia biznesowi – a nie zamykanie na oślep. Potrzebujemy pracy, a nie pakietów pomocowych. We wrześniu było odbicie, zauważmy też, że obecnie w Polsce brakuje rąk do pracy. Pracodawcy o tym wiedzą, więc nie chcieli zwalniać. Poza tym myślę, że wiele osób, które straciły pracę, nie było zarejestrowanych w urzędzie jako bezrobotni.
Czeka nas fala zwolnień?
Przy całkowitym lockdownie nadejdzie moment, w którym kolejne dodrukowanie pieniędzy nic nie da. Część biznesów po prostu nie przetrwa. Hotele bez ludzi nie będą działać. I żadne rekompensaty tego nie zmienią.
Tarcze antykryzysowe się sprawdziły?
Doceniam tę formę, ale bardzo negatywnie oceniam fakt, że to się wszystko przedłużyło aż do maja. Teraz widać, że zamiast przedłużających się wydatków z tarcz, trzeba było więcej przeznaczyć na medycynę i sanepidy. Pamiętam marzec, to był czas, w którym wszyscy byliśmy w szoku. Ale potem każdy mówił o drugiej fali i jeśli coś nawet zrobiono latem, to najwidoczniej za mało. W normalnej sytuacji powinno się działać inaczej. Nie może być tak, że decyzje dotyczące tysięcy miejsc pracy zapadają z dnia na dzień. W normalnej rozmowie z biznesem można zorganizować okrągły stół i ustalić plan działania. Urzędnicy w ogóle nie biorą tego pod uwagę. Teraz trzeba izolować starszych i chorych.
Kwarantanna spowoduje lockdown w przemyśle bez wprowadzenia bezpośrednich obostrzeń?
Jeśli ma pan 25 pracowników na zmianie w fabryce i jedna osoba miała kontakt z zarażonym, to zagrożona jest cała produkcja. Kwarantanna trwa co prawda 10, a nie 14 dni jak wcześniej, ale dezorganizacja jest ogromna. Są też problemy z testowaniem – a po przetestowaniu powinno się zwalniać z kwarantanny. Co zrobić, gdy wypadnie na nią milion osób? Zamyka się rzesze zdrowych osób i nie robi się nic, by stosunkowo szybko i bezpiecznie przywrócić do pracy. Pojawiają się też kolejne kłopoty – co mają zrobić rodzice, gdy dzieci nie pójdą do szkoły? Nie będzie potrzeby wprowadzania formalnych zakazów – gospodarka sama stanie. Nie skarżę się na los. Jednak kolejne decyzje rządu jeszcze bardziej wzmagają niepewność zamiast ją zmniejszać. W efekcie jedynym pewnikiem jest dalsza niepewność. Nic więcej.
Co dalej z eksportem?
Widzimy, że cały świat się zatrzymuje. Mamy sygnały, że pękają łańcuchy dostaw i nie wiemy, co będzie dalej. To rodzi ostrożność przy zamówieniach, która przenosi się na spadek mocy produkcyjnych.
Jak radzi sobie branża spożywcza?
Walczymy o utrzymanie mocy produkcyjnych i bezpieczeństwa. Wbrew pozorom duża część sektora nie jest odporna na COVID. Kryzys odciśnie piętno także przez zamknięcie restauracji czy hoteli. Proste przekąski czy podstawowe produkty wciąż mają stabilny rynek zbytu, ale wiele innych branż miewa problemy. Nie jesteśmy niezniszczalni, a za rogiem czyha podatek cukrowy, walka z mięsem czy plastikiem.
Polska straci więcej niż inne kraje?
Mamy dobre położenie geograficzne, jesteśmy zapleczem dla zachodnich gospodarek, przede wszystkim niemieckiej. To może działać na naszą korzyść, jesteśmy dla tamtejszych firm „blisko domu”.
Widać taką tendencję?
Na razie nie. Widać, że jeśli duże firmy nawet przenoszą się z Chin, to kierunkiem jest Tajlandia czy Wietnam. To dla nas żadna zmiana, ale ciągle wierzę w szansę dla Polski. Jednak wiem, że teraz większość biznesów myśli jedynie o tym jak przetrwać.
Czy w takim razie jest dziś w ogóle czas na prace rozwojowe?
Myślimy o tym, ale wiemy, że wprowadzenie nowego produktu do nowej sieci czy nowego państwa jest bardzo trudne. Bez fizycznego kontaktu – uściśnięcia dłoni, zobaczenia się, wejście w nowe miejsce jest praktycznie niemożliwe. Dlatego przez jakiś czas prawie wszyscy wybierają opcję „nic nowego”, by zapełniać te półki, które już mają. Pracujemy non stop, jesteśmy w kontakcie ze swoimi dużymi rynkami, takimi jak Kanada.
Zdalna praca uniemożliwia zawieranie nowych umów?
Tak. Gdy mam nowego dystrybutora, który sprzedaje moje produkty, to muszę zobaczyć, jak działa. Chcę sprawdzić jego zaplecze, magazyn, obejrzeć sklep, w którym sprzedaje, popatrzeć na półki. Tego nie da się zrobić zdalnie. Już nie mówiąc nawet o kontakcie interpersonalnym – przed zaangażowaniem ogromnych środków finansowych trzeba najpierw popatrzeć w oczy czy porozmawiać. Praca zdalna jest dobra dla ludzi, którzy nie mają kontaktu z klientem. Dla nas to jedynie rozwiązanie zastępcze.
Co się zmieni po pandemii?
Oprócz oczywistej zmiany w postaci pracy zdalnej zmienić mogą się nawyki konsumenckie. To jest fundamentalna sprawa dla całej gospodarki. Jeszcze rok temu każdy mówiłby, że megatrendem konsumenckim jest „on the go”. Jedliśmy wszędzie i szybko – w samochodzie czy na ulicach. Teraz tego nie ma – teraz jesteśmy „slow”. To duże wyzwanie. Widzimy, że coraz bardziej rośnie chęć na samodzielne pieczenie ciasta czy chleba. W biznesie ważne jest jednak to, by pod wpływem okresowych trendów nie kłaść wszystkiego na jedną kartę. Za wcześnie na zdecydowane oceny.
Producenci się do tego dostosują?
Część z nich już na tym zyskała. Jeśli obecny stan się przedłuży, to dostosuje się też do tego reszta. Ludzie będą chcieli się socjalizować tak czy inaczej. Może więc gotowanie wróci do łask na stałe, ale będzie realizowane w gronie przyjaciół. Jedzenie to nie jest zaspokajanie głodu. To kultura, potrzeba spotkania. Nikt nie chce się delektować ciastem w samotności – woli się nim pochwalić.
DGP
A na ile tę potrzebę zaspokajają dziś media społecznościowe?
Widok nie załatwi sprawy. Tak samo jest z programami kulinarnymi. Ludzie zobaczą, jak to robić, ale sami muszą spróbować.