Populistyczny zwrot był reakcją na próbę nawrócenia krajów Europy Środkowo-Wschodniej na wartości i zwyczaje Zachodu, traktowane jako „norma”. Ze Stephenem Holmesem rozmawia Emilia Świętochowska.
ikona lupy />
DGP
ikona lupy />
DGP
Antyliberalna rewolta w Europie Środkowej i Wschodniej była nieunikniona – pisze pan wraz z Iwanem Krastewem w waszej najnowszej książce. Dlaczego nieunikniona?
Może gdyby Polska przyjęła w 1989 r. inny model polityczny i gospodarczy, to sprawy potoczyłyby się inaczej. Jednak Zachód na pewno nie mógł wówczas zaproponować państwom wychodzącym z komunizmu liberalizmu w wersji opiekuńczej, tak jak Niemcom w 1945 r., bo nie były to już czasy Keynesa i Nowego Ładu, lecz thatcheryzmu.
Niektórzy powiedzieliby, że raczej nam go narzucono, niż zaproponowano.
Po zimnej wojnie liberalną demokrację przedstawiano jako ostateczną i naturalną formę życia politycznego i gospodarczego. Przekonywano kraje bloku wschodniego, że nie mają innego wyjścia, jak tylko dążyć do jej wdrożenia. Niezależnie od tego, jak nazwiemy ten proces – demokratyzacją, liberalizacją czy europeizacją – chodziło o to samo: modernizację poprzez naśladowanie Zachodu, jego instytucji, wartości, praktyk, stylu życia.
Wielu jest zdania, że populiści z Europy Środkowo-Wschodniej wskrzesili dawne demony autorytaryzmu i ksenofobii. Że wrogość do liberalizmu ma u nas silną tradycję.
Nie wydaje mi się to takie proste. Tak samo nie twierdzę, że neoliberalizm to największy grzech wszech czasów, choć modne jest dziś obwinianie go za wszystko, co złe. Z pewnością jest coś na rzeczy, ale uważam, że chodzi o coś więcej. Ukazywanie liberalnej demokracji jako modelu, dla którego nie ma żadnej alternatywy, zrodziło resentymenty i frustrację. Populiści wyczuli narastające poczucie wyalienowania tych, którzy w ściganiu Zachodu pozostali w tyle i weszli w rolę ich obrońców.
Stephen Holmes - profesor prawa na Uniwersytecie Nowojorskim, politolog. Specjalizuje się w historii europejskiego liberalizmu i demokratyzacji krajów post komunistycznych. Autor m.in. książek „Anatomia antyliberalizmu” i „Światło, które zgasło. Jak Zachód zawiódł swoich wyznawców” (z Iwanem Krastewem). W latach 1994‒1996 pracował w Fundacji Sorosa jako dyrektor programu na rzecz promocji reformy prawnej w Rosji i Europie Wschodniej
Gniew wymierzony był przede wszystkim w elity.
Uosabiane w Polsce choćby przez Leszka Balcerowicza, który był bardziej katolicki od papieża w nawracaniu Polski na skrajny thatcheryzm. Takich ludzi postrzegano niczym XIX-wiecznych zapadników: obojętnych, a nawet wrogich wobec narodowej historii, tradycji, nierozumiejących, co to znaczy być prawdziwym Polakiem czy Węgrem. Populiści skanalizowali gniew wobec liberalnych elit, oskarżając je – często z cynicznych pobudek – o nielojalność, wykorzenienie, brak autentycznej więzi z ojczyzną. Nie tylko dowartościowali zapomniane grupy finansowo i symbolicznie, lecz także przywrócili należytą rolę narodowym tradycjom, rzekomo zagrożonym przez zachodnie wzorce.
W 1989 r. był pan w Warszawie, ma pan w Polsce wielu przyjaciół wśród intelektualistów. W latach 90. pracował pan w Fundacji Sorosa, gdzie kierował programem na rzecz reformy prawnej w Rosji i Europie Wschodniej. Był pan wtedy takim samym optymistą jak większość lokalnych elit?
Tak. Ale proszę pamiętać, że spotykałem wtedy tylko ludzi podobnych do mnie. Wszyscy myśleliśmy tak samo: że jesteśmy w centrum niezwykłych wydarzeń, że przyszłość jest obiecująca. Nie spodziewaliśmy się, że naśladowanie Zachodu, wówczas coś oczywistego, z czasem zrodzi antyliberalne resentymenty. W Fundacji Sorosa współpracowałem z wieloma amerykańskimi prawnikami i wszyscy mówili zgodnie: musimy sprawić, by państwa Europy Środkowo-Wschodniej upodobniły się do USA, miały prawo wzorowane na naszym. Choć nie wiedzieli nic o krajach, którym doradzali, nie znali ich narodowego języka, głównych aktorów politycznych, lokalnych niuansów – czym oczywiście irytowali miejscowych. Wielu z nich nie pojmowało nawet różnicy między prawem cywilnym a prawem precedensowym (common law). Mówili lokalnym przywódcom: jeśli nie macie common law, to źle, musicie to zmienić. Brakowało im nie tylko edukacji, ale i wyczucia pluralizmu.



A i tak okazali się całkiem skuteczni.
Po zakończeniu zimnej wojny Zachód sprzedał swój polityczny i gospodarczy model publiczności, która niewiele o nim wiedziała. Amerykanie opowiadali o demokracji i liberalnych wartościach tak, jakby u nich wszystko funkcjonowało niezawodnie. Sprawili wrażenie, że wdrożenie tego modelu w krajach wychodzących z komunizmu będzie proste. Weźmy choćby „niezawisłość sędziowską”.
Zasada, która jest w Polsce ogniskiem sporu między rządem a środowiskami prawniczymi.
To niejednoznaczny, skomplikowany, wieloaspektowy koncept. Ale w latach 90. nikt w Europie Środkowej o tym nie wiedział. Spójrzmy na proces nominacyjny sędzi Amy Coney Barrett, kandydatki Donalda Trumpa do Sądu Najwyższego. To tak ma wyglądać niezawisłość sędziowska? Nie bardzo. Sprzedawca zakochał się w swoim towarze – w wyidealizowanej, pozbawionej rys wersji własnych instytucji. Nie mówił o ich dysfunkcjonalności i mankamentach. To trochę jak wtedy, gdy poznajesz kogoś nowego, kto nie zna twojej przeszłości, problemów, nie wie, jakie popełniłeś błędy. Możesz wówczas wykreować bardzo korzystny obraz siebie. A potem sam zaczynasz się tak postrzegać.
I dzięki temu czujesz się ze sobą lepiej?
Jesteś wyzwolony od własnych zmagań, przeszłości, krytyki. A przecież we wszystkich systemach politycznych występują zakłócenia. Nazwijmy to „prawem zachowania problemów”: każde rozwiązanie tworzy nowe wyzwania, ich liczba w systemie jest stała. To, że pouczaniem zajmowali się ludzie, którzy zachowywali się tak, jakby ich kraje nie miały problemów, stało się szczególnie irytujące dla pouczanych.
Polscy rządzący chętnie wytykają dziś zachodnim przywódcom, że u nich też łamie się unijne zasady. Albo przekonują, że sami wprowadzają tylko zachodnie standardy.
To samo robi premier Węgier: kiedy Bruksela zarzuca mu, że jego reformy naruszają unijne zasady praworządności, Viktor Orbán odpowiada, że przepisy, które budzą jej wątpliwości, są wierną kopią rozwiązań funkcjonujących w systemach prawnych państw członkowskich. Z kolei ingerencja Kremla w amerykańskie wybory prezydenckie w 2016 r. miała w zamyśle Władimira Putina pokazać światu, że demokracja w USA jest fasadowa, oraz zdemaskować hipokryzję Zachodu. Podobnie było z interwencją rosyjską w Syrii i aneksją Krymu. Kreml uważa, że nie robi nic, czego wcześniej nie robiły Stany Zjednoczone i ich sojusznicy.
Elity w krajach postkomunistycznych zabrały się jednak za imitowanie zachodniego modelu ze szczerym entuzjazmem. Postrzegały to jako nasz „powrót do Europy”.
Wśród intelektualistów, jak Adam Michnik czy Václav Havel, panowało wręcz przekonanie, że kopiowanie Zachodu to jedyna droga do „normalności”, której tak pragnęli. Zbudowanie „normalnego kraju”, zajęcie się „zwykłymi sprawami” miało zagwarantować koniec eksperymentów politycznych i społecznych. Była to jednak iluzja. Nie doceniano społecznych kosztów transformacji w drodze ku tej „normalności”. Myślę, że dla wielu ludzi to, co się działo, okazało się jej przeciwieństwem: wywołało szok, poczucie zagubienia, zdezorientowania.
Socjologowie często piszą w tym kontekście o „traumie kulturowej”.
Dokładnie. Nie wszyscy adaptowali też wartości zachodnie w tym samym tempie – np. wśród dziennikarzy postępowało to szybciej niż choćby wśród prokuratorów. Powiększał się także rozdźwięk między miastami a prowincją oraz napięcia międzypokoleniowe wynikające z tego, że młodzi, zachłyśnięci ideałami liberalizmu, mieli o wiele większe szanse na poprawę swojej sytuacji niż starsi, szczególnie ci w ostatnich dekadach życia. Tak powstały masy ludzi zbędnych. W Rosji mówi się o osobie należącej do tej kategorii „lisznij czieławiek”. Choć oczywiście Polska poradziła sobie z tymi problemami znacznie lepiej niż np. Węgry.
Importowanie zachodnich wzorców przez kraje otrząsające się z komunizmu okazało się więc kolejnym wielkim eksperymentem?
Eksperymentem, w którym ignorowano to, że przez lata społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej szły całkiem inną ścieżką niż Zachód. Przekonanie, że dla liberalnego systemu nie ma alternatywy, jest zaprzeczeniem najbardziej podstawowych faktów z historii ludzkości. Pluralizm form organizacji życia nigdy nie zniknie. Populistyczny zwrot był więc reakcją na próbę nawrócenia krajów Europy Środkowo-Wschodniej na wartości i zwyczaje Europy Zachodniej i Ameryki, traktowane jako „norma”. Naśladowanie jest relacją opierającą się na asymetrii moralnej, idee oryginalności, wyjątkowości, kreatywności – gloryfikowane w społeczeństwach liberalnych – kłóciły się z oczekiwaniem, że państwa postkomunistyczne będą kopiować wzorce Zachodu. Paradoks polegał więc na tym, że miały stać się innowacyjne poprzez imitację.
Czyli gorszą wersją oryginału?
Tak. Zmagania związane ze ściganiem Zachodu stały się dla wielu mieszkańców regionu źródłem poczucia skrzywdzenia i poniżenia. Narzuconą im nową ortodoksję zaczęli w końcu postrzegać jako obrazę dla ich godności i narodowej tożsamości. Demokratyzacja oznaczała bowiem także postnarodową integrację z Europą, co według populistów, takich jak Orbán czy Jarosław Kaczyński, groziło erozją rodzimej kultury, utratą autentyczności. W Polsce nacjonaliści byli częścią szerokiej koalicji, która w 1989 r. pomogła wywalczyć uniezależnienie się od Moskwy. Trudno w takiej sytuacji zostać „normalnym” członkiem UE. Na przykład Orbán często atakuje ideę merytokracji jako zachodnią ideologię, która służy zdewaluowaniu talentów i kompetencji jego rodaków. Jego zdaniem próba narzucenia węgierskiemu społeczeństwu szablonowego standardu to forma utwierdzania dominacji obcych wpływów. Niechęć do merytokracji w stylu zachodnim częściowo stała też za wyprowadzką z Budapesztu Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego (CEU), założonego przez George’a Sorosa. No bo jak najlepszą uczelnią w kraju może być uniwersytet, który nie jest węgierski?
Na dodatek postępy w adaptowaniu zachodnich wzorców były monitorowane przez amerykańskich i unijnych doradców.
Co stało się dodatkowym źródłem upokorzenia. Przed rozpoczęciem procesu akcesyjnego krajom postkomunistycznym powiedziano: macie wprowadzić demokrację, ale to my napiszemy wam prawo. W latach 90. nie dostrzegaliśmy tego paradoksu.
Nie przewidywaliście, że w długiej perspektywie może to wywołać napięcia?
Nie przewidzieliśmy wielu rzeczy. Choćby tego, że wiele zachodnich rozwiązań i idei było niewspółmiernych do specyfiki problemów społeczeństw wychodzących z komunizmu. Zagraniczni obserwatorzy zalecali im np., że muszą wprowadzić zasadę niedyskryminacji, nie rozumiejąc, że jest ona żadną odpowiedzią na klientelizm polityczny, który trapił region. Nie przewidzieliśmy, że nacisk na prawa indywidualne – stanowiące trzon liberalizmu – w praktyce ułatwi prywatyzację majątku państwowego przez byłych funkcjonariuszy reżimu.
Ułatwi?
Tak, proceder ten nie naruszał indywidualnych praw własności. Ich ustanowienie wręcz ugruntowało korupcję, co na masową skalę zaszło na Węgrzech. Liberalny słownik jest użyteczny, gdy dochodzi do państwowej cenzury czy pozbawienia kogoś wolności bez wyroku sądowego. Nie pasował jednak do nadużyć i problemów, z jakimi borykała się Europa Środowo-Wschodnia. Inna kwestia, której nie przewidzieliśmy, dotyczy tego, jak przejmowanie wzorców zachodnich wpłynęło na rodzinę i role płciowe. Pod wpływem ruchów feministycznych w Ameryce i „starej” Europie część obowiązków, które tradycyjnie spoczywały na kobietach, przejęło państwo. Kobiety akceptowały, że to głównie one sprawują opiekę nad dziećmi, ale nie zgadzały się już na zajmowanie się także swoimi rodzicami i rodzicami męża. Dlatego kraje zachodnie zainwestowały w rozbudowę systemów zabezpieczenia społecznego. Z jednej strony chodziło o uwolnienie kobiet od nadmiaru nieopłacanej pracy, z drugiej – o zapewnienie osobom starszym możliwości niezależnego życia. Tymczasem w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie nie było dużego wsparcia państwa, emancypację kobiet zaczęto winić za rozpad rodziny i tradycyjnej moralności.
Do tego dochodził jeszcze spadek dzietności.
Właśnie. A zapaść demograficzna oznacza zagrożenie dla ciągłości narodu. Spadająca liczba urodzeń i starzenie się społeczeństw nałożyły się na masową emigrację z regionu po 1989 r. Aspiracje do prowadzenia „normalnego życia” przyczyniły się do ogromnego drenażu mózgów w regionie. Obserwowałem to w Budapeszcie w latach 90.: młodzi uczyli się języków, kształcili się, by pracować na rzecz kraju, ale w systemie nie było dla nich miejsca. Zostali z niego wypchnięci. Paradoksalnie zdobyte w ojczyźnie umiejętności ułatwiły im potem wyjazd. Ci emigranci to często „nieobecni” wyborcy liberalni – co pokazuje historia wyboru Klausa Iohannisa, liberalnego polityka narodowości niemieckiej, na prezydenta Rumunii w 2014 r. Zwyciężył w dużej mierze dzięki głosom Rumunów mieszkających na Zachodzie. Exodus młodych i wykształconych ludzi, dla których wyprowadzka do Anglii czy Niemiec wiązała się z awansem materialnym, nie sprowadzał się tylko do utraty talentów, umiejętności i siły roboczej. Miał także głębokie konsekwencje psychologiczne.
Jakie?
Ulotnienie się ogromnej części społeczeństwa wywołało traumę i poczucie straty, zwłaszcza w małych krajach. Stał za tym niewysłowiony lęk przed zanikaniem narodu i ojczystego języka w wyniku stopniowej depopulacji. Pomaga on wyjaśnić demograficzną panikę, która wybuchła na Węgrzech czy w Polsce podczas kryzysu uchodźczego w latach 2015–2016. Populistycznym politykom udało się podsycić w społeczeństwach strach, że obcy zaleją region, rozrzedzą ich tożsamość narodową i podkopią stabilność. Że cała Europa Środkowo-Wschodnia stanie się taka jak Zachód – wieloetniczna, niezdolna do obrony swojej kultury, skolonizowana przez obce siły.
Mimo że inwazja muzułmanów nawet regionowi nie groziła.
Antyimigrancka retoryka odwołująca się do fikcyjnego zagrożenia poruszyła podskórny lęk przed wymarciem narodu związany ze spadającą dzietnością i emigracją. Liberalizm nie jest w stanie uchwycić mocy tej obawy, bo z jego indywidualistycznej, uniwersalistycznej perspektywy to jednostki mają równe prawa i wartość, a nie narody. Orbán i Kaczyński wielokrotnie potępiali decyzję kanclerz Angeli Merkel o przyjęciu do Niemiec prawie miliona uchodźców również dlatego, że widzieli w niej przykład braku szacunku elit liberalnych dla woli suwerena i dowód wpływów globalistów.
Czyli kogo?
Alexander Gauland, jeden z liderów ugrupowania Alternatywa dla Niemiec, twierdzi, że globalista to ktoś, kto nigdy nie moknie, gdy w kraju pada deszcz, i kto zawsze jest pierwszy w kolejce do łódki, gdy trzeba uciekać. Dla populistów globaliści to wykorzenieni kosmopolici, którzy nigdzie nie są u siebie, nie czują emocjonalnej więzi z narodem. Wewnętrzni wrogowie, których przywołują, by zmobilizować elektorat. Orbán wprost obwiniał globalistów o promowanie polityki otwartych granic.
Orbán i Kaczyński uważają, że ich kraje są ofiarą Zachodu i liberalnej hegemonii. Tymczasem Donald Trump przekonuje swoich wyborców, że to Ameryka jest największą ofiarą liberalizmu – którego była zresztą głównym promotorem na świecie. Jak to możliwe?
Trump jest biznesmenem i z jego perspektywy wszyscy naśladowcy to konkurenci, którzy chcą oszukać Amerykę. Nie podobało mu się, że po 1945 r. Stany Zjednoczone zachęcały Niemcy i Japonię do kopiowania ich modelu industrializacji napędzanej przez eksport. Krajom, które przegrały wojnę – twierdzi Trump – pozwolono stać się rywalami handlowymi USA i okrawać ich udziały w rynkach, zwłaszcza we flagowej branży – motoryzacji. Jeszcze większym powodem do wstydu zdaniem prezydenta było promowanie globalizacji, której Ameryka w jego oczach okazała się największym przegranym.
Bo globalizacja utorowała drogę chińskiej potędze?
Tak, Trump powtarza, że Chiny zabrały USA fabryki, skopiowały ich technologie, metody produkcji, przywłaszczyły własność intelektualną, a w końcu odebrały palmę pierwszeństwa w wielu obszarach. Na dodatek Ameryka przyciąga imigrantów z całego świata, którzy kradną miejscowym miejsca pracy, a także ich tożsamość kulturową. Białych nacjonalistów głosujących na Trumpa napędza nie tyle obawa, że obcokrajowcy nie zintegrują się z amerykańskim społeczeństwem, ile strach, że zintegrują się zbyt dobrze, wymazując wspólnotę narodową. W tym przypadku – inaczej niż w Europie Środkowo-Wschodniej – to naśladowany zaczął czuć resentyment wobec swoich naśladowców.
Ale przecież wyjątkowość Ameryki – zgodnie z jej narodową ideologią – nakłada na nią moralny obowiązek szerzenia na świecie swojego modelu wolności i demokracji.
Trump jest jednak pierwszym prezydentem w historii, który twierdzi, że USA nie są wyjątkowym krajem i nie mają prawa pouczać innych. Może jesteśmy od nich silniejsi, ale nie przewyższamy ich moralnie. Kiedy dziennikarz powiedział prezydentowi: „Putin morduje dziennikarzy”, ten odpowiedział: „My też zabijamy ludzi”. Trump potrafi stanąć przed wielotysięcznym tłumem i ogłosić: Ameryka jest takim samym krajem jak inne, nie jest niewinna. To jeden z aspektów jego charyzmy. Co ciekawe, pogląd, że Stany nie są tak niewinnym krajem, za jaki się uważają, to lewicowy punkt widzenia. Tymczasem Trump powtarza to, aby rozbudzić wściekłość białych nacjonalistów na takie osoby jak ja – które od dawna twierdziły, że Ameryka nie jest moralnie bez skazy! Prezydent odgrywa przy tym spektakl jednego aktora – nie zbudował własnego aparatu władzy, nie stoi za nim żadna posłuszna machina. Dlatego nie jest też przywódcą totalitarnym.
Nie sądzi pan, że jeśli Trump przegra wybory, to amerykańska polityka się uspokoi, wróci do normalności?
Nie, to będzie całkiem nowa sytuacja. Prezydent przekonał swoich sympatyków, że nie ma możliwości, aby przegrał. Choć jeśli spojrzymy na sondaże, to wcale nie widać, aby jego wyborcy byli pewni zwycięstwa. Tyle że Trump wpoił im przekonanie, iż jest ich bardzo wielu. A jeśli czujesz resentyment i wiesz, że twoje frustracje podzielają liczni inni, to jest większe prawdopodobieństwo, że staną się one dla ciebie motywacją do działania. Trumpowcy tak po prostu nie znikną, są świadomi własnej siły.
I co dalej?
Niewykluczone, że obecny prezydent po przegranej zostanie postawiony w stan oskarżenia przez stan Nowy Jork (jak donosił „New York Times”, tamtejsza prokuratura bada, czy nie popełnił oszustw podatkowych i bankowych – red.) Wówczas republikanie podejmą próbę wewnętrznej reformy bez niego. Trump zabierze ze sobą twardy elektorat i w partii nastąpi rozłam. Może demokraci nabiorą wiatru w żagle i spróbują odbudować to, co zniszczyła jego administracja, położą nacisk na większą redystrybucję i wsparcie pracowników. Ale kraj już nie będzie taki sam. Najważniejszą osobą w dniu głosowania będzie ta, która w telewizji Fox News zadecyduje o ogłoszeniu zwycięzcy. Jeśli w wieczór wyborczy stacja obwieści, że Trump przegrał, to jesteśmy bezpieczni. Jeśli uzna, że nie jest pewne, kto wygrał – wówczas nic nie wiadomo.