Ostatnio niesamowitą karierę w Unii Europejskiej robi termin „autonomia strategiczna”. O co chodzi? W skrócie o dwie rzeczy: o to, by Unia Europejska była niezależna i zjednoczona. Niezależna od innych partnerów międzynarodowych jak Stany Zjednoczone, Chiny czy Rosja. Zjednoczona, by mówiła jednym głosem i nikt z zewnątrz nie rozgrywał państw europejskich między sobą. Tylko, czy to ma szansę się powieść?

W teorii brzmi bardzo dobrze, jak na postmodernistyczne imperium przystało. Swego czasu w ten sposób pisał o Unii Europejskiej profesor Jan Zielonka z Uniwersytetu Oksfordzkiego. Charles Michel, przewodniczący Rady Europejskiej, tak we wrześniu mówił o autonomii strategicznej UE: „Europejska strategia autonomiczna. Czy suwerenność? Różne koncepcje i słowa przyjmują inne znaczenie w zależności od kontekstu. Ale przede wszystkim chciałbym wyprzedzić oskarżenia: autonomia to nie protekcjonizm. A jest dokładnie odwrotnie”.

O „suwerenności europejskiej” już kilka lat temu mówił Emmanuel Macron, prezydent Francji. Nie wszystkim ten termin przypadł do gustu, ale „autonomię strategiczną” lubią dziś w Unii wszyscy. Na ostatniej Radzie Europejskiej przywódcy zgodzili się, że „osiągnięcie strategicznej autonomii przy zachowaniu otwartej gospodarki jest jednym z kluczowych celów Unii”. Na ten tekst zgodzili się także przywódcy Polski i Węgier.
Polacy zwracają uwagę od dłuższego czasu – parafrazując Michela – że słowa przyjmują inne znaczenie, a niektóre państwa unijne stosują podwójne standardy. Mateusz Morawiecki podczas ostatniej Rady Europejskiej mówił, że „wszyscy zgadzają się, że należy poszerzać obszary uwspólnotowienia, tymczasem później z Brukseli płyną sygnały ograniczające konkurencje w sektorze usług”. Polski premier zapewne ma w pamięci protekcjonistyczny pakiet mobilności.