Chyba nikt nie ma pretensji do rządu o skokowy wzrost długu i deficytu w finansach publicznych. Nie mamy do czynienia ze zwykłym wahnięciem koniunktury. Stawka jest znacznie wyższa.
Metody zapobiegania rozprzestrzenianiu się choroby, jakie zastosowano w większości krajów świata – zamrożenie aktywności i dystans społeczny – zadziałały jak wyciągnięcie wtyczki z gniazdka i groziły trwałą dewastacją gospodarczej tkanki. Zanik wzajemnych powiązań między przedsiębiorstwami, do czego mogła doprowadzić fala bankructw, czy masowe bezrobocie, cofnęłyby nas w rozwoju o dekady. Trzeba było pacjentowi zaaplikować transfuzję, żeby utrzymać go przy życiu – i tym są właśnie rządowe tarcze antykryzysowe, które wszędzie, nie tylko w Polsce, skończą się skokowym wzrostem długu publicznego.
Ale u nas nie da się zwiększyć zadłużenia ot tak sobie. W ustawie o finansach publicznych i w konstytucji są bezpieczniki, które mają powstrzymywać zapędy władzy w zbyt ekspansywnej polityce budżetowej. To tzw. progi ostrożnościowe – wielkość długu liczona do PKB, po przekroczeniu której rząd musi zacząć oszczędzać.
Wystarczy, że zadłużenie przekroczy 55 proc. PKB, a rząd ma zakaz uchwalania budżetu z deficytem. Jest oczywiste, że gdyby teraz dług wzrósł powyżej tego progu, a za karę za dwa lata trzeba by radykalnie ciąć wydatki albo ostro podnosić podatki, dorżnęłoby to gospodarkę w czasie, gdy podnosiłaby się ona po pandemicznym szoku. Rząd stanął więc przed dylematem, co zrobić z progami.
Opcje miał dwie. Mógł znowelizować ustawę o finansach publicznych i zawiesić działanie przepisów o progach, używając dokładnie tych samych argumentów, co przy zawieszeniu reguły wydatkowej. A próg konstytucyjny? Konstytucję też można zmienić, a wobec zagrożenia pandemią było o to łatwiej niż kiedykolwiek.
Ale rząd wybrał opcję numer dwa: zdecydował się wypchnąć większość wydatków poza budżet i ukryć miliardy złotych długu w powołanym w tym celu Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. To twór oficjalnie nie zaliczany do sektora finansów publicznych, bo prowadzony przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. Nie jest to schemat nowy, został on opracowany i przetestowany u progu poprzedniego kryzysu, gdy Platforma Obywatelska starała się zapewnić finansowanie budowy dróg bez zwiększania państwowego długu publicznego. Powołała wtedy Krajowy Fundusz Drogowy. Model jest dokładnie taki sam: oba fundusze są zarządzane przez BGK, oba emitują obligacje, które mają gwarancje Skarbu Państwa i formalnie nie powiększają państwowego długu publicznego.
Ale obecna ekipa twórczo rozwinęła pomysł swoich politycznych adwersarzy. Przede wszystkim pod względem skali, ale też i celu. O ile cel działalności KFD jest dość konkretny, o tyle fundusz covidowy może sfinansować wszystko, co kojarzy się z przeciwdziałaniem skutkom epidemii. Da pieniądze i Funduszowi Ubezpieczeń Społecznych, by wyrównać mu straty na umorzeniu składek na ZUS, i na bon turystyczny, czyli jeden z „covidowych” pomysłów prezydenta Andrzeja Dudy, i na finansowanie tzw. postojowego w firmach. Fundusz płaci też za testy na koronawirusa, sprzęt medyczny dla szpitali, dostosowanie systemów IT w Centrum Systemów Informacyjnych Ochrony Zdrowia do prowadzenia działalności w trybie zdalnym itd. Ile konkretnie? Otóż nie wiemy ile. W sumie w połowie czerwca łączna wartość środków przekazana z funduszu na różne cele wynosiła 30 mld zł. Ale konkretnego zestawienia wydatków nie dostaniemy, bo BGK „nie jest upoważniony” do jego przedstawienia, a Kancelaria Premiera odsyła do… BGK.
Niejasności jest znacznie więcej. Czy istnieje plan finansowy funduszu? Tak, przygotował go BGK w uzgodnieniu z premierem i ministrem finansów – ale go nie pokaże, gdyż „bank nie jest upoważniony do udostępniania planu, ponieważ nie jest dysponentem Funduszu”. Jest nim premier – ale dopytywana o szczegóły Kancelaria Premiera milczy. Wiadomo tylko – bo jest to opisane w ustawie – że wypłaty są realizowane bezpośrednio na podstawie dyspozycji szefa rządu: bank przelewa pieniądze na rachunki pomocnicze prowadzone dla poszczególnych dysponentów upoważnionych przez premiera. A co oni z nimi robią, to już ich sprawa. Czy zobaczymy sprawozdanie z wykonania planu finansowego funduszu?
Raczej nie, gdyż – cytując odpowiedź BGK w tej sprawie – umowa między bankiem a premierem nie przewiduje publikacji tego sprawozdania. Jakimi środkami w ogóle może dysponować fundusz? Na razie mowa o 100 mld zł, czyli równowartości jednej czwartej wydatków budżetowych. Ale przecież nie wiemy, co zakłada dokładny plan i nigdzie nie jest powiedziane, że pula nie może być większa. Jeśli jeszcze dodamy do tego pomysł, by każdy dysponent budżetu miał w nim swoją działkę, to możemy chyba nazwać fundusz covidowy budżetem-bis, tylko mniej przejrzystym, bo napisanym na podstawie umowy premier – państwowy bank, a nie w wyniku parlamentarnej debaty, bez comiesięcznych dokładnych informacji o jego wykonaniu, bez społecznej kontroli, z ogólnie wytyczonymi, niejasnymi celami. Z punktu widzenia rządzących – tych, ale też wszystkich kolejnych – to doskonałe narzędzie. A co z budżetem państwa? Zapewne będzie go można znów spokojnie zbilansować na papierze. Bo coraz mniej jest on tym, czym był do tej pory: źródłem informacji o stanie finansów publicznych.